XVI Rajd Starych Koni, 2017

       

… na końcu drogi, wierne jak pies,
   czekają czerwcowe Bieszczady
                                                 SDM  (prawie)

 

 

Ewa Formicka

Kronika XVI Rajdu Starych Koni,
Bieszczady 16 – 25.06. 2017 r.

 

 

W ubiegłym roku obchodziliśmy hucznie jubileusz piętnastu lat starokońskiego rajdowania, a tu kolejny jubileusz – dziesiąty rajd z Józkiem. Nie do wiary, jak to szybko zleciało.
Trudno powiedzieć czy Józek pamiętał o tej rocznicy i czy pod ten fakt układała trasę, ale to co wymyślił było fascynujące i pod wieloma względami wyjątkowe. Bo po pierwsze zawlókł nas najgłębiej w Bieszczady w porównaniu do wszystkich wcześniejszych rajdów, a po drugie wynalazł miejsce niezwykle klimatyczne, mimo standardu nieco siermiężnego. Był to Dwernik u podnóża Otrytu, a stanęliśmy w drewnianej chałupie zwanej „U Szeryfa”, u Gosi i Jarka.
Rajd zaczął się 16 czerwca w piątek i miał charakter gwiaździsty. Staliśmy w jednym miejscu, wyruszając codziennie w różne, niezwykłe zakamarki Bieszczadów i wracając późnym popołudniem do bazy.
Mieszkaliśmy w różnych budynkach, ale w obrębie jednego podwórza. Część ludzi mieszkała w budynku głównym, w pokojach wygodnych i przestronnych, ale mając dwie wspólne łazienki na 10 osób. Pozostali mieszkali w dwóch barakowozach, gdzie do spania przeznaczono ciaśniutkie i akustyczne kajutki, a każdy wóz posiadał jedną łazienkę na 5-6 osób. Te baraki wywołały początkowo konsternację i u niektórych panikę, ale wkrótce się okazało, że było tam bardzo przytulnie. Kajutki spalne były co prawda wąskie i ciasne, a dykta pomiędzy nimi nie kasowała wrażeń akustycznych z zewnątrz, jednak każdy barak miał przyjemny, obszerny pokój dzienny, a na zewnątrz zadaszony drewniany taras ze stołem i ogrodowymi fotelami. Charakter kampingowy i piękne widoki wkoło przebiły niedogodności i zwielokrotniły klimat urlopowy. Ostatecznie w jednym baraku zamieszkało 5 osób, w drugim 4 osoby.
Największym jednak atutem Dwernika byli nasi gospodarze, Gosia i Jarek. To młodzi ludzie mieszkający w Bieszczadach od zawsze. Żyją z agroturystyki, mają swoje konie, krowy, psy, a także dużo energii i dobrego humoru. Swoją charyzmą nadają domostwu swoisty klimat, który sprawia, że standard pomieszczeń schodzi całkowicie na dalszy plan. Gosia nie tylko świetnie gotuje i wypieka równie wspaniałe ciasta, ale robi też smaczne sery z mleka własnych ekologicznych krów. Sery te dostawaliśmy codziennie na śniadanie, a na koniec nakupiliśmy spore ilości do domu. Generalnie czuliśmy się tu bardzo dobrze, a humor którym Gosia emanowała udzielał się wszystkim i kasował wszelkie przejściowe spadki krzywej.
Józek przywiózł konie które znaliśmy, a było ich tyle, że każdy kto chciał, mógł jeździć na dwie tury. Konie miały do dyspozycji ogromne pastwisko, na którym codziennie zostawialiśmy te, które nie szły w trasę.
Spotkaliśmy się wszyscy w piątek na wieczornym obiedzie, po bardzo długiej i bardzo męczącej podróży. Do Dwernika jest znacznie dalej niż do miejsc bazowych poprzednich rajdów. Ale tego dnia Lalucha miała imieniny i przywiozła dobre ciasta, więc osłodziła trudy dnia i mieliśmy bardzo dobry początek. Przyjechało 19 osób, a byli to: Heniu, Marysia, Renia, Andrzej, Staszka, Włodek, Lalucha, Wojtek, Aldona, Jadwiga, Jola, Gerard, Ewa Gdańszczanka, Jurek-media, Dorota, Majka, Sławek, Formisia i źrebak Karolina.

 01.  Szesnasty rajd,  Dwernik

 

  02. Nowa załoga wozu, Mateusz, Walentyna i

02. Nowa załoga wozu, Mateusz, Walentyna i Karina

02. Nowa załoga wozu, Mateusz, Walentyna i Karina

Rajd zaczęliśmy deszczowo, w sobotę od rana lało. Z powodu chłodu śniadanie spożyliśmy w domowej jadalni, gdzie stołować dało się jedynie na raty – najpierw dom, potem baraki. W związku z aurą upchaliśmy się po śniadaniu wszyscy w jadalni i mimo dżdżu za oknem spędziliśmy miło czas wśród ogólnej wesołości. Heniu wydał komunikat nr 1 – czekamy aż przestanie padać do 12.00, a gdy nie przestanie, do 14.00. Gdy nadal będzie padać czekamy do 16.00, a gdy o 16.00 nie przestanie padać, po prostu jedziemy. Było też losowanie kolejności jazd, jak zwykle pełne emocji. Zamęt zrobił się tak wielki, że właściwie trudno było dociec kto kiedy ma jechać – ale nie miało to większego znaczenia. Nikt nie wierzył że padać przestanie i że gdziekolwiek pojedziemy. Natomiast w trakcie dnia poszedł po pokojach komunikat Heniowy nr 2, kasujący wszystkie poprzednie ustalenia. Brzmiał on: o 14.00 jest obiad, a o 15.00 jedziemy bez względu na pogodę. Komunikat nr 3 sprostował godzinę jazdy na 15.30, ale stale nie było mowy aby jazda konna mogła się nie odbyć, na co w skrytości ducha liczyliśmy.

Tak że punktualnie o 15.30, opatuleni w peleryny, stawiliśmy się pod stajnią. W trakcie siodłania deszcz ustał, więc pozdejmowaliśmy peleryny. Jedni dokonali tego jeszcze z ziemi, inni z konia. Dorotka rozdziewając się w siodle wywołała szeleszczącą peleryną taką panikę u swego konia Bojara, że ruszył w cwał i latał jak pershing wkoło podwórza. Kowbojka cudem utrzymała się w siodle, ale od tej pory codziennie przy siodłaniu pytaliśmy jaki program cyrkowy ma w planie, aby się ewentualnie przygotować. Bo szał jednego konia udziela się innym, więc lepiej być gotowym. Ale więcej tego typu atrakcji nie było.

Z powodu późnej pory i bezsensu organizowania biwaku na trasie Józek z Jarkiem postanowili, że będzie jedna wspólna jazda, a poranne losowanie kolejności nie ma zastosowania. Brakujące konie Jarek miał uzupełnić swoimi, ale 3 osoby zrejterowały, więc tym bardziej koni starczyło.

Odbyliśmy piękną deszczową jazdę, którą scharakteryzować można: mgły, góry, łąki, cisza, nostalgia. Prowadził Jarek, a wiódł nas po okolicach Dwernika, jeździliśmy 2 godziny. Z powodu błota był głównie stęp, trochę kłusa. Gdy tak sobie leniwie jechaliśmy i podziwialiśmy widoki, nagle lunęło jak z cebra i rozpętał się istny Armagedon. Zrobiliśmy szybki postój na ubranie peleryn, ale i tak zmokliśmy do majtek. Wróciliśmy jak przysłowiowe zmokłe kury, ale chyba nikt nie żałował.

 

  02. Nowa załoga wozu, Mateusz, Walentyna i Karina

 

03. Deszczowa jazda.

04. Leje!!!

Z powodu zimna kolacja znowu była w domu, czyli znowu na dwie tury. Przy odprowadzaniu koni na pastwisko padła informacja o strojach wykwintnych na posiłek, ale nie wszyscy to słyszeli. Więc jedni się wystroili w stroje galowe, inni w suche stroje robocze, co wywołało  początkowo dysonans.  Ale w końcu nie suknia zdobi człowieka, więc dość szybko nastała wspaniała atmosfera. Formisia przypomniała na wstępie, że aktualny rajd jest co prawda szesnastym, ale dziesiątym z Józkiem, więc znowu obchodzimy szacowny jubileusz. Wszyscy uczestnicy rajdu otrzymali  wybite na tą okoliczność medale, a Józek dostał obraz na desce pt „Józek na Eldiku”. Heniu dokonał oficjalnego otwarcia rajdu, polał geringerówki i zabawa zaczęła się na całego. Innymi słowy wuja odpalił gitarę i przerobiliśmy cały śpiewnik kowbojski i nie tylko. W naszym budynku urlopowała Kasia z Krakowa, mająca jak się okazało wiele talentów. Tego wieczora dołączyła do nas, odpaliła skrzypce i dzielnie wtórowała. Jolcia i Ewcia postawiły tradycyjnie ciasta imieninowo-urodzinowe, więc oprawa wieczoru była pełna.

 

 05. oficjalne otwarcie rajdu

  06. Dziesiąty  rajd z Józkiem – zdrowie Konia.

Niestety kolejnego dnia, tj. w niedzielę, nadal było pochmurno i dżdżysto, co nie nastrajało optymistycznie. Śniadanie zjedliśmy w budynku i ruszyliśmy łowić konie na odległym pastwisku. Jazda konna to obowiązkowy składnik rajdowania i aura nie ma nic do rzeczy. Przywdzialiśmy peleryny i ruszyliśmy do boju. Wyjechaliśmy do góry ponad Dwernik, gdzie Józek szukał właściwych ścieżek, aby w końcu osiągnąć szlak konny. Potem szlakiem czerwonym dydaktycznym i ostatecznie zielonym dydaktycznym podróżowaliśmy do Zatwarnicy. Posuwaliśmy się sennym, mglistym lasem, było mokro i pięknie. Widzieliśmy młodego koziołka i dorodną łanię. Przed samą wsią przystanęliśmy nad wodospadem Hylaty, niewielkim, ale urokliwym i robiącym dużo hałasu. W Zatwarnicy kiedyś nocowaliśmy, teraz stanęliśmy biwakiem pod znanym nam ośrodkiem. Pościągaliśmy z koni siodła, a z siebie peleryny i cieplejsze okrycia, gdyż zrobiło się słonecznie i ciepło. W stołówce dostaliśmy smaczny bogracz, a zimne piwko dopełniło szczęścia.

Na biwaku nie siedzieliśmy długo, gdyż pogoda była niepewna – ciemne chmury straszyły na obrzeżach nieba. Tym niemniej droga powrotna upłynęła w słonecznej aurze, a dywany dzwonków i storczyków czarowały. Trasa powrotna była miejscami inna niż poprzednia, więc osoby jadące drugi raz miały fuksa. A takich osób które w bieżącym roku jeździły na dwie tury było cztery.

Widzieliśmy z daleka Magurę Stuposiańską i Połoninę Caryńską.

 

 07.  Jedziemy do Zatwarnicy

 08. Biwak w Zatwarnicy

Wozem w tym roku powoził Mateusz, kolega Józka, a kobyłki wozowe to grube Karina i Walentyna. Na wozie było nieco ciasno, więc szeryf wydał rozkaz, aby nie zabierać w trasę żadnych tobołków, prawdziwemu westmanowi powinno wystarczyć to, co zmieści w siodle lub w kieszeni. Na szczęście czapraki jak co roku miały po dwie sakwy, więc upychaliśmy tam peleryny i co kto potrzebował, a sklepów i tak nie było po drodze, wiec nic się nie kupowało. Skrzynki piwa dowoził na biwak Jarek samochodem, tam gdzie było to możliwe.

Wieczorem ponownie wystroiliśmy się galowo i po kolacji posiedzieliśmy trochę przy ognisku, śpiewając i śmiejąc się. Był też spacer na most na Sanie, dokąd mieliśmy jakieś pół kilometra i dokąd biegaliśmy potem co wieczór. Ale kto biegał, ten biegał (na ogół małe damskie grupki). Wiosną po szosie dwernickiej regularnie spacerował niedźwiedź, więc usilnie pragnęliśmy go spotkać. Ale zdaniem Jarka misiu wyczuł, ze nastał czas turystów i szosę wyeliminował z trasy swoich spacerów.

Chata „U szeryfa” w Dwerniku to granica zasięgu komórkowego. W chacie już tego zasięgu nie ma, trzeba wyjść na szosę, a jeszcze lepiej na „krowi mostek”. Ganiając na most na Sanie zawsze zahaczaliśmy o krowi mostek i zawsze był tam ruch w interesie, międzymiastowa hulała pełną parą.

Poniedziałek to punkt kulminacyjny rajdu, nasza najważniejsza wyprawa. Wprawdzie piękne widoki mieliśmy każdego dnia, jednak w poniedziałek wyprawiliśmy się najgłębiej w Bieszczady, najdalej od cywilizacji. Celem była nieistniejąca wieś Caryńskie i schronisko „Koliba” na Przysłupie Caryńskim. Pogoda od rana była piękna, więc nastroje panowały bardzo dobre. Przejechaliśmy przez Dwernik szosą, potem Józek poprowadził w las i posuwaliśmy się do przodu raz prawym, raz lewym brzegiem Potoku Nasiczniańskiego. Powoli wznosiliśmy się coraz wyżej, Potok zostawał w dole i czarował szumem wartkiego nurtu. Po drodze było dużo błota pod nogami i różnych trudnych rowów i innych wertepów, ale Przełęcz Nasiczniańska, na którą w końcu wjechaliśmy, zachwyciła i dech zaparło. Pogalopowaliśmy chwilę, ale w końcu stanęliśmy zachwyceni, by do woli nacieszyć oczy widokami. Byliśmy w sercu Bieszczadów i było na co patrzyć. Po prawej na wyciągnięcie dłoni pyszniła się Połonina Wetlińska, także Jawornik i Holica, po lewej zielenił się wał Magury Stuposiańskiej, a w dali gniazdo Tarnicy z nią samą plus Bukowe Berdo i przyległości. Zieleń gór była niezwykle soczysta, niebo niebieskie, a białe chmurki stanowiły istne wisienki na torcie. Zachwytom nie było końca, ale do celu mieliśmy jeszcze kawał drogi, więc ruszyliśmy dalej. Zjechaliśmy w dół do miejsca po wsi Caryńskie i drogą szutrową jechaliśmy „wsią”, galopując na obrzeżnych łąkach. W sumie po dwóch godzinach dotarliśmy do schroniska. Przez chwilę nie mogliśmy znaleźć dobrego miejsca na parking, a w gardłach wyschło i każdemu było pilno do baru. Gdy jakoś powiązaliśmy konie i porozkładaliśmy derki i koce do wyschnięcia, pognaliśmy spragnieni do schroniska. A tam… dramat, nie ma piwa. Nad barem wisiała informacja, że władze Politechniki Warszawskiej, do której schronisko należy, wstrzymały sprzedaż piwa w tym miejscu i wszelkie skargi można kierować do j.m. rektora. Trudno było przełknąć to rozczarowanie, ale od tego dnia na kolejne biwaki woziliśmy wozem własne piwo. A póki co ratowaliśmy się wodą mineralną, ciesząc się urodą miejsca i błogim odpoczynkiem. Droga powrotna wyglądała tak samo, aczkolwiek galopów było nieco mniej, gdyż stale jechaliśmy w dół.


 09. Głęboke rowy byly co rusz

 10. Przełęcz  Nasiczniańska, najpiękniejsza trasa rajdu

 

 11. Koliba na Przysłupie Caryńskim 

12. Galopem przez połoninę

 Po obiedzie były spacery na most, była międzymiastowa na „krowim mostku”. Pojawiły się pierwsze robaczki świętojańskie, aczkolwiek w niewielkich ilościach. Misiu stale nie chciał wrócić na szosę, ale nie traciliśmy nadziei.

Na koniec dnia rozpaliliśmy ognisko i siedzieliśmy relatywnie długo, śpiewając i wygłupiając się ile wlezie. Tego dnia dojechała Marysia, która tuż przed rajdem doznała złamania szczęki i naruszenia żeber wpadając pod rolki ukochanej wnuczki. Marysia reanimowała się w tempie ekspresowym i udało jej się z opóźnieniem przybyć, ale nie dosiadała konia, nosiła gorset na szyi i napoje przyjmowała tylko przez rurkę. Gadać natomiast mogła bez ograniczeń, a bez Marysi szczebiotu rajd byłby nie pełny.

We wtorek po śniadaniu opuścił nas Jurek medialny i pozostaliśmy z nadzieją, że nakręcone kadry zobaczymy w niedługim czasie, ba, że w ogóle kiedyś je zobaczymy. Póki co najedliśmy się serów i innych dobrych rzeczy i ruszyliśmy do koni. Jak zwykle trzeba je było ściągnąć z odległego pastwiska, po czym ruszyliśmy w trasę. Tego dnia jechaliśmy początkowo ścieżkami wśród wysokich zarośli – leszczyny, czarnego bzu i wierzbowych zagajników. Było bardzo dużo błota, dziur i nierówności, ale zapach bzu i mięty rozkosznie odurzał. Wyjechaliśmy na wielką łąkę, gdzie z kolei zapach skoszonej trawy rywalizował z innymi aromatami. Pogalopowaliśmy, bo należało, po czym wjechaliśmy w wysoki las, by w końcu wyjechać na drogę szutrową i piąć się nią uparcie do góry. Tego dnia biwakowaliśmy w wiacie turystycznej na zboczach góry Dwernik Kamień. Na miejsce biwaku Jarek dowiózł ciepłe jeszcze ciasto drożdżowe i skrzynkę piwa, a kiełbaski w ognisku sami sobie upiekliśmy, mimo upału. Mieliśmy piękną ucztę, a że czas urlopowy to czas light, więc bajdurzyliśmy o dzyndzlu, dziurach z wlotem i wylotem i tym podobnych dyrdymałkach. Aż szkoda było wracać. Ale najbardziej lajtowy obóz ma swój program, więc w końcu trzeba było dosiąść koni i ruszyć w drogę powrotną. Jechaliśmy tak samo jak poprzednia grupa, z tą tylko różnicą, że widzieliśmy na drodze świeże ślady łap niedźwiedzia, a na skoszonej łące siedział sobie lis i w ogóle mu nie przeszkadzaliśmy. Obie jazdy trwały po około 1,5 godziny.

 

 13. Znowu w drodze  

 14. Biwak pod górą Dwernik Kamień

15. Potok Dwernik

16. Karolina rzuca wianek, Heniu stosownie przemawia

 Na obiad Gosia zaserwowała grochówkę i gulasz z kaszą gryczaną, a wszystko było pyszne nad wyraz. Buraczki wędrowały z jednego stołu na drugi i stale ich komuś brakowało. Kuchnia donosiła i donosiła.

Im obfitszy był obiad tym bardziej wymuszał spacery na most, ale tego dnia okoliczność była szczególna. Karolina opuszczająca obóz następnego ranka uplotła sobie wianek na biwaku i zamierzała go zwodować. W przedsięwzięciu tym postanowili wszyscy wziąć udział, więc na most na Sanie ruszyli nawet ci, którzy do tej pory migali się od spacerów. Na moście Heniu wygłosił stosowne przemówienie, po czym wianek poszybował w nurt rzeki. San jest rzeką płytką i leniwą, ale miejscami miewa nurt bardziej wartki. W takie miejsce Karolina przycelowała, więc wianek popłynął zdecydowanie, prosto do morza. Karolina w ramach oczepin dostała na głowę gustowny czepiec z łopianu, do którego Heniu przemówił ponownie. Było kupę śmiechu i bawiliśmy się świetnie.

Środa okazała się być dniem bez konia. Na większości rajdów mieliśmy dzień bezkonny, przeznaczony na zwiedzanie różnych ciekawych miejsc – w tym roku popadło na dolinę górnego Sanu. Po śniadaniu podjechał autokar i pojechaliśmy w kierunku Mucznego. Zwiedziliśmy po drodze pokazowe retorty do wypału węgla drzewnego, a dalej żubrowisko. Żubry na pokazowym wybiegu przebywają tylko jakiś czas, są na nim z jakiegoś określonego powodu, po ustaniu którego wychodzą do puszczy na wolność. Popatrzyliśmy na miłe zwierzątka z niedalekiej odległości i pojechaliśmy do Mucznego. Muczne było przed wojną małą osadą, zniszczoną zupełnie pod koniec wojny (mordy UPA, wysiedlenia). Na początku lat 70-tych powstała tutaj ponownie mała osada leśna, przejęta w 1975 przez Urząd Rady Ministrów dla swoich VIP-ów. Polowali tu na grubego zwierza premier i jego świta, był to po Łańsku i Arłamowie trzeci tego typu ośrodek w Polsce. Ponieważ ośrodek znajduje się tuż koło granicy ukraińskiej, czyli w strefie nadgranicznej, więc w tamtych czasach nikt VIP-om nie przeszkadzał. Obecnie nadal jest to głęboka głusza leśna, ale ośrodek jest dostępny dla ogółu turystów i nawiedzany latem przez tabuny plecakowiczów i zmotoryzowanych. W dawnym ośrodku mieści się elegancki hotel, a w budynku obok muzeum przyrodnicze. Gdzie pan leśniczy pokazał nam jego zawartość, czyli wypchane zwierzęta żyjące w Bieszczadach, eksponowane w kontekście czterech pór roku. Na koniec wędrówki po muzealnych ścieżkach z przyjemnością przeczytaliśmy informację, że żadne z pokazanych zwierząt nie straciło życia dla celów muzealnych, wszystkie pochodzą z wypadków i innych nieszczęśliwych zdarzeń.

W Mucznem zwiedziliśmy też drewniany kościółek, o którego losach ciekawie opowiadał bardzo zaangażowany przewodnik-tubylec. Kościółek ma nieco ponad 2 lata, ale jest niezwykle piękny, a jego historia ciekawa. Na koniec pobytu w Mucznem zacumowaliśmy w regionalnej karczmie, najedliśmy się wspaniałej kwaśnicy i popiliśmy lokalnego piwa. 

 

    17. Muczne, kiedyś ośrodek rządowy


18. Karczma w Mucznem

Ten element wycieczki bardzo się wszystkim podobał, ale był to zaledwie początek. Następnie pojechaliśmy do nieistniejącej wsi Tarnawa Wyżna. Na odcinku pomiędzy małą mieściną Tarnawa Niżna a nieistniejącą Wyżną jechaliśmy wzdłuż Sanu, będącego jednocześnie granicą z Ukrainą. Mieliśmy więc kawał Ukrainy na wyciągnięcie dłoni i żartowaliśmy sobie: „na tej Ukrainie toczka w toczkę jak u nas, drzewa, kwiaty i góry takie same”. Natomiast w miejscu Tarnawy Wyżnej nie ma śladu po wsi, a przyroda tak się odnowiła, że jest to teraz  rezerwat torfowiskowy. Jeden jego płat ma 6 ha, drugi 20 ha. Pomiędzy nimi rozlane jest bobrowe rozlewisko, a po torfowiskach rzucone są kładki dla turystów, którymi wędrując  ogląda się roślinność torfowiskową typu: bagno zwyczajne, borówka bagienna, żurawina błotna, wełnianka pochwowata, bagienny bór sosnowy itd. Nie mówiąc o rosiczce, której niestety nie widzieliśmy. Uchodziliśmy się nie mało, ale to stale nie był koniec. Pojechaliśmy dalej, do miejsca zwanego Bukowiec, gdzie również swego czasu była wieś. Teraz to jedynie parking i wiaty dla turystów. Bo z tego miejsca pedałuje się ok. 3 godzin do grobu Hrabiny w Siankach, o czym była mowa w którejś wcześniejszej kronice. Z dawnych, przedwojennych Sianek nic po polskiej stronie nie zostało, jedynie resztki starego cmentarza, a na nim grób właścicieli Sianek Stroińskich. Po wojnie wędrówka do grobu hrabiny była bardzo ambitnym wyzwaniem, gdyż wopiści polowali na turystów jak na kaczki (strefa nadgraniczna) i mało komu udało się tego wyczynu dokonać. Obecnie do hrabiny może iść każdy kto chce, tyle, że  potrzeba na to całego dnia, a my tego czasu nie mieliśmy (nie mówiąc o możliwościach kondycyjnych).

 

19.  Torfowisko Tarnawa

  20.  Miesie grasują w całych Bieszczadach

Ogólnie wycieczka bardzo się wszystkim podobała, aczkolwiek niektórych zmęczyła bardziej niż jazda konna. Dla poratowania sił Gosia zaserwowała barszcz ukraiński i pierogi ruskie, wszystko pycha. A na deser odwiedził nas Artur. Przyjechał okuć miejscowego konia, bo tym się też para, a przy okazji posiedział z nami wieczorem przy ognisku i pogadaliśmy. Dowiedzieliśmy się, że odeszli z Eweliną ze Smolnika, dokąd przeszli 2 lata temu z Wojsławicy. Ich losy różnie się układały, ale obecnie kupili kawałek ziemi i zaczęli budowę własnej sadyby. Być może kiedyś ją zobaczymy?

W czwartek śniadaliśmy znowu pod wiatą, licytując się co lepszego jest na drugim stole. „Czy można prosić pomidorki z tamtego stołu, bo u nas nie ma”? Tak że pomidorki, serki i inne wiktuały przemieszczały się ze stołu na stół (jadaliśmy przy dwóch złączonych stołach), choć tak naprawdę wszystko wszędzie było, tylko trochę fruwało. Mieliśmy z tym kupę zabawy i każdy dzień wesoło się zaczynał.

Tego dnia celem wyprawy był Smolnik nad Sanem, a konkretnie stara cerkiew poza wsią, będąca na liście UNESCO i robiąca aktualnie za kościół katolicki. Tam planowany był biwak, a celem ostatecznym była tak zwana Biała Stajnia na zboczach Otrytu, własność naszych gospodarzy. Grupa konna pojechała najpierw szlakiem konnym wzdłuż Sanu, ale tak nieprzejezdnym, że aż trudno uwierzyć, iż jest to jakikolwiek szlak. Błoto, chaszcze, nierówności terenu przeszły wszystko czego na tym rajdzie i na wielu innych doświadczyliśmy. Czasem trawa sięgała końskich brzuchów, czasem łopian sięgał strzemion, a błoto i kamienie w licznych rowach nie dawały wytchnienia. Było i tak, że Józek musiał zeskoczyć z siodła i połamać gałęzie zagradzające drogę, ale zdarzały się kawałki „zwyczajnego” lasu, dającego chwilę odpoczynku. Godzinę trwała utarczka z buszem, ale nie dało się zaprzeczyć, że był on tyleż niewygodny co piękny. W końcu po godzinie przekroczyliśmy San i wyjechaliśmy na widokowe łąki pełne kwiatów. Galopowaliśmy na każdym zdatnym do tego odcinku, ale co rusz trafiał się głęboki rów, z wodą lub bez. Tego dnia Dorotka podróżowała na nowej, młodziutkiej arabce Lince, która nie akceptowała jeszcze rowów i skakała przez nie, jak to każdemu koniowi, nie znającemu jeszcze rzemiosła rajdowego wypada zrobić. Na jednym takim rowie zostawiła Dorotkę na podłodze, wyrywając w szalonych susach do przodu. Na szczęśnie nic się nie stało, a na upadek z konia była już najwyższa pora.

   21.  Józek przeciera trasę

   22.  Przeprawa przez San

 Dojechaliśmy ostatecznie pod cerkiew, w sumie jazda trwała 2 godziny. Wozu jeszcze nie było, więc nie było co jeść i pić. Był za to czas na zachwyty nad cerkwią, a jest co podziwiać. Cerkiew w Smolniku, działająca od 40 lat jako kościół, jest jedyną w Bieszczadach i jedną z trzech w Polsce cerkwią typu bojkowskiego. Pochodzi z końca XVIII w. i jest wpisana na listę UNESCO wśród zaledwie ośmiu innych cerkwi polskich. Jest pierwszą cerkwią z listy UNESCO, którą w naszych wędrówkach po Bieszczadach i Beskidzie Niskim dane nam było zobaczyć (swego czasu zwiedzaliśmy drewniany kościółek z  listy UNESCO w Bliznem). Cerkiew była co prawda zamknięta, ale najważniejsze jej walory to wygląd zewnętrzny. Był to przyjemny akcent biwaku i całego rajdu, niestety wkrótce nastąpiło zdarzenie przykre, kładące się głębokim cieniem na przyjemnościach dnia. Zakolkowała mianowicie wozowa Walentyna i długo trwało, zanim sprawy przybrały względnie dobry obrót. Nie obeszło się bez pomocy weterynaryjnej, a jeszcze wcześniej odpowiednie leki podał jej w iniekcji Józek, posiłkując się też pół litrem wódki podarowanej przez harlejowców, którzy chwilę wcześniej nadjechali. Z godzinnym opóźnieniem konni ruszyli w dalszą trasę, a wozowi wrócili do domu podstawionym busem, bo zabiegi medyczne przy koniu trwały jeszcze długo. 

  23. Cerkiew w Smolniku, obecnie kościół, lista UNESCO

     24. Biała Stajnia na zboczach Otryt

Konni uroczymi łąkami w rejonie Smolnika dotarli do celu podróży, a była to Biała Stajnia w lasach Otrytu, gdzieś pomiędzy Smolnikiem a Lutowiskami. Na łąkach było dużo galopu, bo wreszcie było się gdzie rozpędzić. Widzieliśmy sarny i nie kończące się łany dzwonków i storczyków. Młoda Linka płoszyła się kilka razy, czasem podpuszczona przez Józkową Waderę, która też do odważnych nie należy. Naładowani emocjami dotarliśmy do celu, gdzie wkrótce podjechał bus i zabrał nas do Dwernika. Konie zostały w Białej Stajni na dwie noce, a my przez kolejne dni podróżowaliśmy na odcinku Biała Stajnia – Dwernik busem, co było pewną nowością na rajdzie. W ten sposób mogliśmy każdego dnia pojechać konno znacznie dalej niż byłoby to możliwe z Dwernika. Pierwsza jazda trwała 2 godziny, druga 1,5 godziny.

Tego dnia na wieczorny obiad był ryż z truskawkami, a po obiedzie odbyła się degustacja Gosiowych serów, które zamierzaliśmy na odchodnym zakupić do domu. Obżarstwo było wielkie, a gdy tak objadaliśmy się, na podwórko wjechał nasz wóz ciągniony przez Walentynkę i Karinę. Wskazywało to na cudowne ozdrowienie Walentynki i wszyscy wydali głośne „hurra”, wznosząc adekwatne toasty. Zabiegi medyczne pod cerkwią trwały długo, ale najwyraźniej odniosły pozytywny skutek, skoro kobyłka o własnych siłach wróciła do domu. Szczerze się cieszyliśmy.

Po wyżerce parę osób pobiegło na San, a przy ognisku nie było śpiewania, gdyż wuja nadwyrężył sobie paluszki i miał je całe w bąblach. Zażenowany przyznał, że przed rajdem za mało ćwiczył. Ale Dorotka postawiła upadkowe, znalazły się też inne trunki i ogólnie przy ogniu było bardzo wesoło.

W piętek o świcie lało, przeszła nawet burza, jednak do śniadania zrobiło się ładnie. Walentyna tego dnia została w stajni, więc chwilę trwało zgrywanie z Kariną innego, zapasowego konia. Wozowi musieli poczekać, natomiast konnych do Białej Stajni zawiózł busem „Dziadek”. Dziadek to tata Gosi, wulkan energii i gadulstwa. Jadąc z nim ok. 10 km do koni zawsze mieliśmy niezłą zabawę. A co daje tyle energii? Mocna kawa i „cygar”, potem można góry przewalać.

Poranny deszcz umył konie, co okazało się cenne, bo Józek zapomniał zabrać szczotki. Ale dwa konie wytaplały się w świeżym błocie i te wymagały szorowania. Zaradziła temu miotła ryżowa do zamiatania chałupy znalezione na ganku. Tak że wyrychtowana załoga po chwili ruszyła w trasę. Pojechaliśmy najpierw lasem, a potem łąkami w stronę Lutowisk. Zasadniczym punktem programu było zobaczenie miejsc, gdzie rozgrywały się ważne sceny filmu „Pan Wołodyjowski”. Były to po pierwsze łąki nad Lutowiskami robiące w filmie za Dzikie Pola, po drugie miejsce gdzie postawiono dla celów filmowych drewnianą wieś Chreptiów. Narobiliśmy tam mnóstwo zdjęć i zataczając duże koło, galopując za wszystkie czasy, wróciliśmy do Białej Stajni. Po biwaku II grupa miała odbyć taką samą marszrutę.

Pierwsze 4 dni rajdu pod kątem walorów geograficznych były bardzo ambitne, byliśmy głęboko w Bieszczadach, widzieliśmy piękne panoramy i wiele ważnych szczytów. Ale jeździło się „góra – dół”, więc automatycznie nie było za wiele galopów. Ostatnie trzy dni to z kolei bezkres łąk i spore dawki galopów, ale jednocześnie to buszowanie w pobliżu cywilizacji – szczególnie w piątek. Łąki czarowały, widoki też były fascynujące, jednak co rusz ukazała się a to szosa i pędzące nią samochody, a to słupy energetyczne wśród morza traw i kable nad głową. Więc na zasadzie „dla każdego coś miłego” Józek tak ułożył trasy, że satysfakcję mieli raz górzyści, a raz galopiści.

  25. Dzikie Pola z filmu o Wołodyjowskim

   26. Zaczęło lać

W piątek na biwaku dostaliśmy wspaniałe łazanki i znane już, równie wspaniałe drożdżowe ciasto. Gdy opychaliśmy się z lubością, zaczęło lać i wkrótce przyszła burza. Ci którzy jazdę mieli za sobą, patrzyli na deszcz bez emocji. Ci co właśnie mieli wskoczyć w siodła, patrzyli z przestrachem i nadzieją, że albo przestanie padać, albo da się nie pojechać. Deszcz przeszedł w ulewę, siedzieliśmy pod wiatą i ze współczuciem patrzyliśmy na konie uwiązane w krzakach. W końcu Jaga odważyła się poruszyć drażliwy temat i po chwili, nieśmiało, zaczęliśmy rozpatrywać możliwość rezygnacji z jazdy. Konie i tak miały zostać na noc w tym miejscu, więc nie było argumentu, że trzeba je gdzieś przeflancować. Tylko jaki obciach, zrezygnować z jazdy! Józek miał ponadto dylemat moralny, gdyż bardzo przestrzegał, żeby obie grupy jeździły sprawiedliwie. Ale sam widział co się dzieje. Przetrzymał nas do 16.30 i wtedy zamówił busa i jazdę odwołał. Uczciwie trzeba przyznać, że prawie wszyscy się ucieszyli. Tym bardziej, że był to wieczór wiankowy i mieliśmy jeszcze dużo roboty.

Przyjechał Dziadek i na dwie zmiany odwiózł nas do domu. Gdy pierwsza zmiana dotarła do Dwernika, wyszło piękne słońce i zupełnie się przejaśniło. Można to uznać za złośliwość rzeczy martwych, ale o 16.30 i tak byłoby za późno siadać na konia, zważywszy, że jazda miała trwać 2 godziny. Więc w ładnej aurze ruszyliśmy na zbiór kwiatów i jak zwykle powstały dzieła sztuki.

     27.  Wieczór wiankowy

  28. Wianki były piękne

Na obiad były pyszne pstrągi i wkrótce po konsumpcji poszliśmy na most zwodować wianki. Przed obiadem przyszła smutna wiadomość, że Walentynka ma nawrót dolegliwości, że przyjechała pani doktor i robi sondę żołądka. Powiało smutkiem, ale każdy koniarz nie jedną kolkę widział, więc mimo wszystko byliśmy dobrej myśli. Zasiedliśmy pod wiatą, a ponieważ wujowi bąble z palców zeszły, więc było też trochę śpiewania. Ogień uparcie nie chciał się rozpalić i uparcie czyniono próby jego wskrzeszenia. Ostatecznie wkrótce po 23.00 rozeszliśmy się, gdyż zmęczenie wymieszane ze smętkiem nie nastrajało do długiej nasiadówki.
W sobotę rano przeleciała przez pokoje wiadomość, że reanimacja Walentynki trwała długo, ale Walentynka przegrała tą walkę. Z pewnością było to coś poważniejszego niż kolka, w innym miejscu niż Bieszczady koń odstawiony byłby do szpitala. Wdaliśmy się w dłuższą dyskusję z Józkiem na temat mizernej opieki weterynaryjnej w Bieszczadach. Nie w tym rzecz, że działający tu lekarze są niedouczeni. Rzecz w tym, że ich nie ma. Ten ogromny teren obsługuje ich garstka, a najbliższy szpital jest w Lublinie lub Warszawie.
Temat Walentynki to dwa odrębne problemy. To smutny los zwierzęcia, ale to też wielka strata dla Mateusza, który koniem nie tylko pracował, ale był z nim związany jak z psem – on i cała jego rodzina. Opowiadał o niej ciepło i bardzo się nią cieszył. Byliśmy tak poruszeni zdarzeniem, że podczas śniadania wstał wuja i zaproponował zbiórkę pieniędzy na pomoc dla Mateusza. Proponował dobrowolną stawkę, ale nadmienił, że oni z Laluchą dają 500 zł. Wyartykułowanie tej kwoty było nieco kontrowersyjnym posunięciem, jednak ustaliło od początku pewien pułap na którym wypada się poruszać i ostatecznie wszyscy to zrozumieli i przyklasnęli. Mieliśmy czas do wieczora, gdyż niektórzy musieli skoczyć do Lutowisk do bankomatu.
Z powodu braku drugiej jazdy poprzedniego dnia, Józek obiecał sobotnią pierwszą jazdę wydłużyć. Radził osobom „pokrzywdzonym” załapać się na pierwszą grupę. Ale tylko Andrzej to zrobił. Inni albo nie usłyszeli, albo im nie zależało. Tak czy owak pierwsza sobotnia jazda, z Białej Stajni do Smolnika, była dwukrotnie dłuższa niż analogiczna 2 dni wcześniej. Ujeździliśmy się po pięknych łąkach, a widoki z jednej z nich były zapierające dech w piersiach. Widzieliśmy niebieskie pasma gór na horyzoncie, morze wysokich traw pod nogami, zdarzył się kawałek przyjemnego, świerkowego lasu. Piękny świat był balsamem na duszę, balsamem było uczucie, że ten świat to real, a nie komputerowe animacje.

29. W tle Bieszczady jak malowane

 30. Ostatni biwak

Po biwaku pod cerkwią w Smolniku ruszyliśmy w ostatnia trasę, był to słynny busz wzdłuż Sanu. Tym samym rajd niestety się zakończył.
Na obiad stawiliśmy się pod wiatą w strojach galowych i na wstępie wuja przemówił. Do naszego stołu był poproszony Mateusz, który zazwyczaj jadał z gospodarzami. Wuja w imieniu wszystkich wyraził współczucie z powodu zaistniałego zdarzenia, podkreślając, że i dla nas była to wielka przykrość. Spontanicznie postanowiliśmy więc pomóc i niniejszym chcemy się dołożyć do kupna jak najszybciej nowego konia. Wymienił kwotę która była w kopercie, a była to całkiem nie mała kwota 3000 zł. Mateusz zaniemówił, nie wiedział co zrobić. Po chwili po prostu zaczął płakać, a za nim my wszyscy. Chlipaliśmy bardziej lub mniej jawnie, chwila była niezmiernie wzruszająca. Mateusz zdołał jedynie wydusić z siebie, że nigdy jeszcze nikt mu nic nie dał. Więc chlipanie się wzmogło. Potem przy pożegnaniach Mateusz zapewniał, że jak najszybciej ruszy kupować konia i że w następnym roku będzie nas nim woził. Nie pozostaje więc nic innego, jak w przyszłym roku zawitać do Dwernika. Józek poruszony chwilą zaczął na szybko wymyślać trasy, które będziemy w przyszłym roku realizować.

 

 31. Heniu śpiewa hymn rajdowy 

32. Pożegnalne ognisko

Więc mimo smętku powiało optymizmem. Heniu odśpiewał hymn rajdowy, ułożony jak zwykle w godzinkę i jak zwykle bardzo wszystkich ubawił. Tak że rozchmurzyliśmy lica i zakończyliśmy rajd dobrymi, wesołymi akcentami. Na koniec siedzieliśmy przy ognisku śpiewając, a początek kolejnego rajdu został ustalony na 16 czerwca 2018.
A więc see you.

 

 

Tekst: Formisia
Zdjecia: Formisia, Henio, Kasia
Opracował: Olo 

 

Więcej zdjęć z XVI Rajdu znajdziesz w galerii, a jeszcze kilkanaście dodatkowych ujęć  gdy klikniesz tu

 

 

 

 

 

  02. Nowa załoga wozu, Mateusz, Walentyna i

 

  02. Nowa załoga wozu, Mateusz, Walentyna i

 

  02. Nowa załoga wozu, Mateusz, Walentyna i

 

 

 

 

Co się zdarzyła u Starych Koni w 2005 r.

 

WYDARZENIA ROKU 2005 

 

      Oj był to rok pełen wydarzeń ! Zaczęło się od balu, który tym razem zorganizowaliśmy we Wrocławiu, w „Chacie Polskiej”. Sam bal był średnio udany (późniejsze, a i wcześniejsze były lepsze!). Wszakże po raz pierwszy spotkaliśmy się z tańcami kowbojskimi. Solistka zespołu pokazała nam podstawowe kroki line dance’a. Dziewczyny nasze  od razu to podchwyciły i tak powstał zespół taneczny „Nóżka”,  który uświetniał potem przez parę lat nasze imprezy.

      W tym roku nie było wiosennego spędu, gdyż szykowaliśmy się do uroczystych obchodów 40-lecia powstania naszego AKJ-tu. Uroczystości odbyły się bardzo hucznie w Książnie, w czerwcu (10-12.06.20015), Były pokazy jazdy konnej, konkursy hippiczne, bal. Zamiast listy obecności była wyłożona „WIELKA KSIĘGA OBECNOŚCI”, do której należało się wpisać nie tylko z imienia i nazwiska, ale napisać parę słów o sobie (przynależność do AKJ-tu, pełnione funkcje), Udział wzięło prawie setka ludzi.

      Niedługo po obchodach czterdziestolecia (18-24.06) odbył się rajd konny w Beskidzie Niskim, już czwarty z kolei. Oczywiście udany jak wszystkie, chociaż z całkiem nowym przewodnikiem (Agatka, która prowadziła poprzednie rajdy odeszła z Odrzechowej).

      Rajdobóz odbył się na odmianę jesienią (17.08-3.09). Pogoda dopisała, można było nie tylko jeździć konno, ale i kąpać się, kajakować. Wszakże poranki były już chłodne. Piękne babie lato snuło się po polach, żurawie otrąbiały swój odlot (od tego roku rajdobozy już tradycyjnie odbywały się jesienna porą).

      Spotykaliśmy się też sporaducznie w Pacific Union,  ale już nie tak regularnie. 

      Rok zakończyliśmy spotkaniem wigilijnym, które odbyło się na Patrynicach. Ponieważ świętowaliśmy go 6 grudnia, wobec tego było „trzy w jednym”  (Opłatek, Mikołaj i 40-rocznica zrejestrowania naszego AKJ-tu). 

Wcześniejsze imprezy z okresu 1997-2004 są udokumetowane w wykazie naszych imprez oraz zilustrowane zdjęciami w galerii zdjęć.  Relacje z tych impprez nie będą tu zamieszczane, przynajmniej na razie.  Wiele na ich temat można znaleźć na płytce wypalonej przez Marka Kalębę i rozprowadana na czterdziestoleciu. 

Co się zdarzyło u Starych koni w 2006 roku

 

WYDARZENIA ROKU 2006

 

Starokońskie imprezy w roku 2006 inaugurowaliśmy balem w Harendzie w Ludwikowicach Kłodzkich, który odbył się 28 stycznia 2006. Zjechaliśmy dzień wcześniej było  mroźno, i śnieżnie, prawdziwa zima. Bawiliśmy się dobrze, choć niektórzy marzli. Imprezę należy uznać za udaną. Wiosennego spędu w tym roku nie było, bo towarzystwo uznało, że należy trochę przystopować. Rajd Huculski odbył się zgodnie z planem w czerwcu, Trochę popadało, wiec raczej był to rajd mokry. Był to jubileuszowy piąty już rajd po Beskidzie Niskim. Trzeci Rajdobóz w Rakowie odbył się jak zwykle pod koniec sierpnia (26.VIII – 3.IX 2006). Tym razem pogoda nie dopisała, tu już padała codziennie, za to grzybów były niezmierzone ilości. Wszyscy po jazdach znikali w lasach i przynosili pełne kosze podgrzybków i borowików.  Słoneczny za to i spokojny był jesienny XVII Spęd Starych Koni w Komarnie (15–17.IX.2006). Chodziliśmy po górach, niektórzy jeździli konno, odpoczywaliśmy przed domkami, z przed których roztaczał się piękny widok na cale Karkonosze; odwiedziliśmy kolorowe jeziorka koło Marciszowa. Rok zakończyliśmy Wigilią w Chacie Polskiej  (15.XIII.2006). Ostatni raz gościliśmy w tamtych progach. Zespół „Nóżka” przechrzczony później na „Gwiazdy Szeryfa” też przestał uczęszczać do tego lokalu na próby, a odchodząc wręczył właścicielom obiektu dyplom z podziękowaniami. Wszak to tu,  w Chacie Polskiej, dziewczyny poznały przed rokiem na balu podstawowe kroki line dance’a.

Prócz przyjemnych okazji do spotkań był to rok też i smutnych okazji. W 2006 roku odeszli od nas na zawsze Zdzich Jabłoński, Jurek Kozakiewicz i „Łodzianka” Ewa Ciesielska. Takie są już koleje losu.

 

 

Wigilia 2007

 

Wigilia Klubowa   2007

Klub Seniora na Biskupinie
14 – XII – 2007

 

W 2007 roku wigilie klubowa świętowaliśmy na Biskupinie w Klubie Seniora. Wnętrze maleńkie pomieściło zaledwie kilkanaście osób, ale nastrój był rodzinny, prawie świąteczny.  Jak zwykle na wigilii pokazali się nasi członkowie rzadko widywani na spędach balach i innych imprezach. Byli więc Prezesostwo Lorenzowie, Szmyrkowie, Grześ Zyndwalewicz, Mariola Pobłocka. Stawiło się oczywiście stałe towarzystwo starokońskie, które nie opuszcza żadnej sposobności do wspólnych spotkań.  

Dzieliliśmy się opłatkiem, zajadaliśmy wigilijne specjały tamtejszej kuchni, śpiewaliśmy kolędy, rozmawialiśmy o tym i owym. Był Święty Mikołaj z drobnymi prezentami. O godzinie 22 trzeba było opuścić lokal, który o tej porze bezwzględnie zamykano. Żegnaliśmy się życząc sobie zdrowych i wesołych Świąt, a na nadchodzący Nowy Rok wielu spotkań w starokońskim gronie, wszak w 2008 roku czekać nas będą bale, spędy, rajdy, rajdobóz, a jesienią obóz w Mikołajkach. Trzeba zbierać siły na to wszystko.  

wigilijny nastrój Przy stole ze świecami – dwie panie – trzej panowie

IV Rajdobóz – Rakowo 2007

Konie, kajaki, rowery. Byliśmy w tym
Rakowie tyle razy a chciałoby się jeszcze…
Autorka z ogirem
 

 

IV RAJDOBÓZ STARYCH KONI
RAKOWO 2007

Ewa Formicka

 

 

W tym roku w Rakowie spotkaliśmy  się w dniach 25.08. – 2.09.2007.r. Jak zwykle dniem przyjazdu  była sobota, a dotarły na rajdobóz  następujące Stare Konie: Olo z Hanią, Jola i Gero,  Staszka z Wołodią, Iwona, Zgaga, Formisia z Jurkiem, Maciek, Jadwiga z Walterem, siostra Formisi Grażyna, szeryfostwo Krzyś z Grażynką i na 4 dni prosto z Mazur medialny Jurek i Kachu.

 

Silna grupa - uczestnicy IV Rajdobozu 

 

Ponieważ grupa była mniej liczna niż w poprzednim roku, nie było żadnego zamieszania z pokojami. A Groźny Wojtek na wstępie zakomunikował, że po przeczytaniu zeszłorocznej kronik i- z której dowiedział się jaki był „okropny” – zapewnia, że wszystko nam wolno. Oczywiście nie wzięliśmy tego dosłownie (i słusznie), ale generalnie było dobrze.

Pobyt w Rakowie upłynął w dość kiepskiej pogodzie, ale przy wspaniałej pogodzie ducha uczestników. Bawiliśmy się świetnie, a aura nie była w stanie zepsuć ogólnej wesołości i wielkiego jak zawsze apetytu na pomysły   i doznania. Już dawno przekonaliśmy się, że w Rakowie nie ma szans na leniwy urlop z leżeniem brzuchami do góry, więc od pierwszego dnia zaakceptowaliśmy  bogaty program i dryl  obozowy zaproponowany przez Krzysia i nikt się nie obijał.

 Przed pierwszą jazdą

 

Przede wszystkim były jazdy konne. Codziennie po śniadaniu dwie grupy wyruszały do stajni, gdzie czekały osiodłane wierzchowce, zupełnie niezależnie od pogody. Obie grupy jeździły jednocześnie i niezależnie od siebie, grupa 3-godzinna pod  wodzą szefa stajni  Romana i grupa godzinna prowadzona przez Formisię lub instruktorkę Anię. Koniki mieliśmy te same co zawsze, z  pewnymi drobnymi zmianami. Doszedł Ogier, dzierżawiony przez Romana ze Stada Ogierów w Białym  Borze,  oraz Szaman. Nie dostaliśmy kontuzjowanej Volty, natomiast były znane nam: Rokus, Resko, Oskar, Okazja, Debet, Zorro, Alabama, Mandaryna, Baron.  

 Również las był ten sam, wspaniały, przepastny, pełen sosnowych, miękkich duktów, aż proszących się o galopy bez końca, co obie grupy skrzętnie czyniły.

 Piękne tereny wokół

 

Także pełen  wrzosowych kobierców, zagubionych w gęstwinie jeziorek i oczek wodnych, czasem zarastających,  czasem wielkich akwenów. Nie zapomniane były galopy wodami Komorza, w  rozbryzgujących  fontannach wody, ku uciesze przygodnych turystów.

 Grupa rowerowa

 

Ci, którzy nie jeździli konno, natychmiast po śniadaniu „siodłali” rowery i wypuszczali się na    dalekie eskapady. A nawiedzeni grzybiarze buszowali po kniejach w poszukiwaniu podgrzybków, że o prawdziwkach nie wspomnieć. Jednym i drugim także pogoda nie przeszkadzała i wszyscy mieli mnóstwo przyjemności i satysfakcji. Nadmienić należy, że w tym roku i o tej porze grzyby coś nie obrodziły, ale uparci grzybiarze potrafili wyśledzić najbardziej samotne i zakamuflowane egzemplarze i na wigilijne uszka grzybów nasuszyli.  Niektórzy to się nawet na tym „bezrybiu” potykali o dorodne kozaki.

Po tym zagajeniu wypadałoby przedstawić – ku pamięci – program bardziej szczegółowy.

W niedzielę po jazdach konnych dwóch grup, po wyprawie rowerowej i grzybowej,  odbył się  spływ kajakowy. Pogoda była nie za bardzo zachęcająca i wiał dość silny wiatr. Na jeziorze Komorze, skąd startowali,  była nawet spora fala. Jednak należało wykorzystać  taką pogodę, na wypadek gdyby już nie było lepszej.  Pan Wojtek przewiózł więc 6 kajaków na znaną plażę nad Komorzem, zaokrętowało się na nie 12  śmiałków i po krótkim zgraniu się dwójek popruli z falami  w dal.   Popłynęli: Jola z Gerem, Staszka w Wołodią, jedna Grażynka z Krzysiem, druga Grażynka z Jurkiem, Hania z Iwoną i Media z Kachem.  Ze wzburzonego Komorza słynną i budzącą wiele emocji rurą  wpłynęli na jezioro Rakowo, następnie pod mostkiem dostali się na krótką i wąską rzeczułkę wśród bujnej roślinności, by wkrótce wpłynąć na jezioro Lubickie Małe i z niego na Lubickie Wielkie. Na Lubicku Małym było sporo błądzenia, gdyż odnalezienie przesmyku na następne jezioro wymagało śledztwa albo dobrego niucha.  Po 3 godzinach dobili szczęśliwie na plażę w Łubowie, niektórzy mocno przemoczeni i z siniakami na plecach. Bo nowicjuszom nikt nie powiedział, że pod plecy należy podłożyć coś miękkiego.

Ale nie było czasu na zbytnie roztkliwianie się na sobą, gdyż  chwilę po powrocie do pensjonatu był zaplanowany tradycyjny mecz siatkówki, rozgrywany pomiędzy Starymi Końmi a stajnią. Relacja z meczu jest krótka: nasi byli lepsi, ale wygrała stajnia.  To też tradycyjnie.

Tradycyjny mecz siatkówki 

A wieczorem zapłonęło ognisko, zaskwierczały kiełbachy i kaszanki i stawiliśmy się gremialnie do kolejnej wyżerki, zakrapiając suto  piwem i czym kto miał. Molestowaliśmy Krzysia żeby odkurzył gitarę, ale  oświadczył, że pękła struna i ze śpiewów nic nie wyszło. Czy  była to prawda, czy wymówka  trudno dociec i  wieczór minął na obżeraniu się i długich Polaków rozmowach.

W poniedziałek Media stwierdziły, że koniec obijania, czas odpalić kamerę.  Rano pojechał ze swoim sprzętem do stajni i nakręcał całe przedpołudnie. Nakręcił prawie całą jazdę konną, najpierw buszując po stajni i podwórzu w czasie dosiadania koni, potem przemieszczając się za konnymi samochodem i łapiąc ich w różnych miejscach. Nie podniecaliśmy się tym zbytnio, wiedząc, że i tak za  żywota filmu nie zobaczymy. Także tradycyjnie.

Koło 13.00 wyjechaliśmy samochodami do Bornego Sulinowa, gdzie mieliśmy umówionego przewodnika, znanego nam z poprzednich kontaktów. Miejscowość zwana przed wojną Gross Born była siedzibą wojsk niemieckich, a w okolicznych, nieistniejących miejscowościach znajdowały się w czasie wojny liczne obozy jenieckie, np w Kłominie. Pozostały cmentarze i mogiły w lesie. Po wojnie teren ten zajęły wojska radzieckie,  zakładając wkoło olbrzymie poligony. Zdezelowanym wehikułem zostaliśmy obwiezieni po Bornem, zahaczając o wille Guderiana,  kasyno oficerskie, kościół   w starym kinie, okoliczne  cmentarze i bardzo smutne Kłomio.  W Kominie żyło kiedyś 60 000 ludzi, w czasie wojny jeszcze ciągle 4 000, obecnie wśród upiornych ruin i opustoszałych domów żyją 3 – 4 rodziny. Miejsce jest tak absolutnie smutne i księżycowe, atmosfera wycieczki zrobiła się tak gęsta, że wymusiliśmy na przewodniku, aby nas w końcu zawiózł na  wrzosowiska, które uznaliśmy wcześniej za cel wycieczki. Nie było to łatwe, znamy już tego przewodnika z poprzednich lat i wiemy, że musi pokazać to co musi.  Co uważa, że musi. Jest wielkim pasjonatem militariów i tego terenu, do tego wielkim gadułą. Opowiada barwnie i wszystko jest bardzo ciekawe – jednak  w pewnym momencie nasze możliwości przyswojenia skończyły się. Do tego w zdezelowanym wehikule bez drzwi zrobiło się bardzo zimno. Więc z wielką przyjemnością wjechaliśmy w lasy pełne  fioletowych kobierców.

 Przed willą Guderiana

Przez bezkresne wrzosowiska
Media na dachu (Świata?)

 

Wrzosy Kłomińskie, które porosły na byłych poligonach,  miały szanse zostać jednym z największych  wrzosowisk w Europie. Aby tak się stało, należało teren sukcesywnie oczyszczać z  zarastającej brzozy i sosny, na co potrzebne są  duże pieniądze z Uni i o co władze samorządowe ponoć walczyły.  Jednak to co zobaczyliśmy nie napawało optymizmem, wrzosowisko zarasta, stan jego jest znacznie gorszy niż  ostatnio. Nie udało się uzyskać informacji  jak się ma założony tu rezerwat, po którym nie było już żadnej tabliczki.

Weszliśmy na wyżej położony punkt widokowy i syciliśmy oczy widokiem mimo wszystko wspaniałej przyrody, ciągnącej się z każdej strony aż  po horyzont.  Co niektórzy weszli nawet na dach wiaty turystycznej, żeby widzieć więcej i dalej. A dalej było to samo –  bezkres wrzosów i zarastającego  niestety  lasu, aż dech zapierało.

Z wrzosowisk pognaliśmy głodni do „Śniegórki” na obiad, będąc już myślami na  zapowiedzianej na wieczór bal-andze. Bo wieczorem odbyła się najprawdziwsza bal-anga. Każdy przywdział strój organizacyjny i zeszliśmy się wieczorem w  jadalni,   pełni nie spożytych sił do kolejnego punktu programu, czyli tańców. Muzyka tym razem była mechaniczna, ale bardzo dobra.  Krzyś co roku sprowadzał żywy zespól, ale koszty takiego przedsięwzięcia były zawsze wysokie, więc w tym roku uruchomił  sprzęt elektroniczny. Na wcześniejsze podpytywania czy będzie jakiś żywy zespół odpowiadał wymijająco. Ale jako że Starym Koniom każdy rodzaj muzyki odpowiada, więc po chwili towarzystwo ruszyło w tany. Nikt się nie obijał, tany były najwyższego lotu. Naskakaliśmy się, upociliśmy…. a tu niespodzianka. 

Na estradę wbiegł z gitarą nieznany nikomu  beat-man, w długim białym płaszczu,  z gołym torsem obwieszonym koralami,  na bosaka, ale z piracką chusteczką na głowie. Wyglądał imponująco. Dowiedzieliśmy się, że to jednoosobowy zespół rockowy o wdzięcznej nazwie PP3W  (pitu pitu 3-do wieku). Pozdrowił towarzystwo okrzykiem „zdrastwujtie dorogije kawboje, zasiadł na krzesełku i przytupując bosą stopą pociągnął bluesa do akompaniamentu mechanicznej grajki. Wśród gromkiego śmiechu wysłuchaliśmy najpierw części koncertu na stojąco, a potem  kontynuowaliśmy tańce. Aplauz był wielki, dziewczyny tak się nakręciły, że rwały włosy z głów. Ubawiliśmy się setnie. Beat-manem był oczywiście niespożyty „wymyślacz” atrakcji – szeryf Krzysiu.

Bal-Anga rozkręca się na dobre    

Już się rozkręciła

 

Oszołomienie - PP3W

 

Gdy towarzystwo natańczyło  się do woli, zmieniło lokal przechodząc koło północy do małego domku. Tam siedząc przy okrągłym stole i chrupiąc chipsy,  opowiadaliśmy  kawały, śmiejąc się do rozpuku.  

 Finał balangi w małym domku

 

We wtorek nie było żadnej taryfy ulgowej, osiodłane konie w stajni czekały. Po śniadaniu zapakowaliśmy się do samochodów i pojechaliśmy na jazdę. Grupa 3-godzinna zrobiła wypad na piwo do knajpy w Czarnem, grupa godzinna miała swoją sesję fotograficzną  w jeziorze, kłusując po wodzie i bardzo artystycznie rozbryzgując toń wodną w malownicze fontanny.

 Rzucili się przez (Ko)morze!

 

Po jeździe za dużo wolnego czasu nie było, gdyż koło 13.00 czekał wyczarterowany stateczek na przystani w Czaplinku, więc trzeba się było sprężać. Przebraliśmy się i biegiem do Czaplinka. Na przystani stała maleńka łupinka o szumnej nazwie „Europa”. Zimno było jak licho, toń jeziora kołysała się z lekka. Dzielnie zaokrętowaliśmy się na „Europie” i popłynęliśmy w dal błękitną. A dal błękitna była fantastyczna, pan kapitan obwoził nas po zatoczkach jeziora Drawsko, aby ostatecznie dopłynąć do wyspy kormoranów i pokazać kormorany całkiem z bliska. Były ich tam całe chmary, a drzewa już dawno straciły korę i liście. Ptaki  mimo całej  klęski ekologicznej którą spowodowały na wyspie były piękne i dostojne. Stateczek nie przeszkadzał im w niczym. Gdy w końcu nacieszyliśmy się do woli,  popłynęliśmy do Starego Drawska na rybę, bo głód już mocno doskwierał.

W znanej nam smażalni najedliśmy się pysznej sielawy, ryby bardzo egzotycznej. Żyje ona w jeziorach głębokich i czystych, w Polsce tylko gdzie niegdzie na Mazurach i właśnie w jeziorze Drawskim. Nawiasem mówiąc jest to  największe  jezioro na Pojezierzu Drawskim i II co do głębokości w Polsce (po Hańczy).

Po napchaniu brzuchów ruszyliśmy truchtem na przystań, gdzie czekała  „Europa”, czarterowana na godziny.  Zrobiło się słonecznie, więc wylegliśmy z kajuty na „górny pokład”. Skąd  podczas godzinnego rejsu do Czaplinka cieszyliśmy oczy  widokiem połyskującego jeziora, pełnego białych żagielków i mew kołyszących się na falach.  

 

Płynimy po jezirze Drawskim 
Wyspa kormoranów

... i jej mieszkańcy

 

Wieczorem spotkaliśmy się w sali konferencyjnej, gdyż Jurek medialny został zgwałcony do pokazania nam tej części filmu, który nakręcił w Rakowie do tej pory. Był to ewenement, gdyż nasz drogi kolega filmowiec nigdy nie pokazuje nie skończonego dzieła. Jednak tym razem   dokonaliśmy gwałtu na żywym organizmie. Film był rzeczywiście nie poskładany, bez dźwięku, wiele scen do  wycięcia.  Jednak to co zobaczyliśmy było  fantastyczne i  tak nas ubawiło, że zapanował jeden wielki, nieposkromiony śmiech. Rżeliśmy tak potwornie, że niektórzy o mało się nie udławili. Była tam genialna etiuda o psie, piękny kawałek o Mandarynie (wtajemniczeni wiedzą o co chodzi), świetny kawałek o jedzeniu chrupków  i wiele innych śmiesznych momentów. Z seansu każdy wychodził z obolałą przeponą. Jurek nie mógł się nażałować, że nie miał koło siebie kamery i nie nakręcał naszej reakcji. Byłby  to ponoć świetny podkład do jego filmu – gdy go kiedyś poskłada. Tak to Media zostały ukarane za to, że latami każe czekać na swoje dzieła, a my żyjemy tu i teraz.

 Zmagania Grażynki z Mandaryną

Piesek stajenny - bohater filmu Tabora

 

W środę po śniadaniu były oczywiście konie, a dla pozostałych grzyby, rowery i kąpiele. Bo trzeba tu wspomnieć, że mimo zimna byli tacy, którym aura nie przeszkadzała w kąpielach w jeziorze. Urlop nad wodą to urlop nad woda, co z tego że temperatura nie sprzyja, urlop jest w roku jeden. Tego dnia nawet wyszło słońce i trochę opalaliśmy się na fotelikach pod domem.  

 Sielska scenka

Żaglówka na jeziorze Drawskim (samotny biały żagiel)

 

Zadymiło się nieco z suszeniem  grzybów, Groźny Wojtek  podsumował grzybiarki suszące grzyby w garażu i  zrobiło się niesympatycznie. Ale na chwilę.

W południe część ludzi pojechała na zakupy do Czaplinka, niektórzy skoczyli  znowu na rybę do Starego Drawska, taka była pyszna.

Wieczorem w sali konferencyjnej Zgaga pokazywała zdjęcia z rajdu.

A w małym domku tego wieczora, jak i poprzednich, rozpaliliśmy w kominku, gdyż  wieczory były bardzo zimne. Atmosfera zrobiła się sielankowa, popijaliśmy rozmaite trunki. Naszło się sporo ludzi Jak wiadomo pomieszane trunki i ciepło bijące od ognia powodują określone skutki.  Zaczęły się śpiewy i ogólnie wielka wesołość.  Komuś nawet pion się skrzywił i pilnie musiał ten pion prostować w lesie o drzewo. A że była północ, wiec zrobiło się trochę zamieszania. Pion został naprostowany i w końcu wszyscy poszli spać.

Aby w czwartek znowu móc dosiąść rumaki i pogalopować w pachnący las. W tym dniu uparci grzybiarze także znaleźli parę grzybów, ktoś znowu o mało się nie wywalił  zawadzając o dorodnego kozaka. Znalezione dary lasu wymagały  dalszych pertraktacji z Groźnym w kwestii ich suszenia, ale jakoś wszyscy doszli do porozumienia.
W pachnącym lesie

Ruraaaa ! 

Krzyś znowu zarządził spływ kajakowy, jednak chętnych było tylko 6 osób, więc obstalowano 3 kajaki. W czasie dnia wypogodziło się, więc spływ był przyjemny i nikt nie zmarzł ani nie zmókł. Popłynęli najpierw rurą i  „starą” trasą, by na Lubicku Małym  wziąć kurs na Strzeszyn. Przepłynęli  jeziorami Brody, Strzeszyn, Kocie  do jeziora Pile, gdzie czekał Groźny Wojtek i zabrał kajaki i ludzi samochodem do pensjonatu.

Po obiedzie znowu mieliśmy nie lada niespodziankę. Okazało się, że Jadwiga i Walter obchodzą okrągłą rocznicę ślubu i na tą okoliczność przygotowali wspaniały tort., zamówiony  specjalnie w Szczecinku. Zaprosili  wszystkich na tort, kawę i szampana po wieczornym obiedzie, nie uprzedzając wcześniej, więc niespodzianka była  najprawdziwsza. Ktoś tam jednak wyczaił sprawę, więc znalazł się  prezent, no bo jaki  to byłby jubileusz bez prezentu. A w ramach prezentu dostali, oprócz kolejnego szampana, gustowne majtki na dalszą drogę życia,  adekwatne do jubileuszu: Jadwiga  czarne springi  z  frędzlami, a Walter  czarny  błyszczący  mieszek na jajka. Na pudełku były odpowiednie napisy: cow girl  i cow boy.  Zostali poproszeni o zademonstrowanie i przymierzenie prezentu, co z wielką gracją uczynili. Potem już tylko było obżeranie się tortem, który okazał się  wyśmienity i znikł w oka mgnieniu. Jakiś czas posiedzieliśmy przy stole,  miło gawędząc  o tym i owym.  Jubilaci zostali obfotografowani we wszelkich możliwych pozach i sytuacjach.

 Jubilaci demonstrują otrzymane prezenty

Zdrowie zacnych Jubilatów

 

Wieczorem oglądaliśmy Joli slajdy z Mongolii z ciekawym komentarzem, a w małym domku znowu płonął ogień na kominku i kto chciał, to przychodził się ogrzać i pogadać.

Piątek był wielkim dniem.  Pogoda była byle jaka, pochmurno i lekko dżdżysto, ale nie mogło to zmienić biegu zdarzeń.  Był to dzień Wielkiego Wyścigu, czyli tradycyjne już (II raz) Derby.  Rozegrane zostały na łące pod Strzeszynem,  a totalizatora poprowadził Olo.  Olo był także sędzią,  a wcześniej zbierał  zapisy do wyścigu. Niestety chętnych nie było za wielu, do piątku rano lista wyglądała następująco: Włodek na Alabamie, Maciej na Rokusie,  Krzysiu na Okazji i przymuszona Formisia na ogierze. Ponieważ jednak  ogier był nowym nabytkiem w stajni i nie został przetestowany  w ściganiu się (a i bez tego  był mocno do przodu),  nie dało się przewidzieć co wywinie. Ostatecznie zrezygnowano z jego usług, a  Formisia pojechała na Resko. Poza wymienioną czwórką do wyścigu stanęły  dziewczyny ze stajni Ania i Grażynka, szef Roman i zaprzyjaźniona ze stajnią  Aurelia na  koniu własnym.

Do miejsca wyścigu część ludzi pojechała konno, 1,5 godziny w jedną stronę, pozostali samochodami. Linią startu był las na horyzoncie, a metą umowna  i wirtualna linia w rejonie ogniska. Najbardziej obstawiane konie to Okazja i Resko. Stawką podstawową było 2 zł, a postawiona forsa łącznie w kwocie 46 zł miała być wypłacona w 1/3 właścicielowi konia, w 1/3 dżokejowi, a  1/3 przeznaczona na piwo. Łąka przeznaczona pod  wyścig była delikatnie mówiąc mało równa i dziurawa, a na trasie  biegu koni wyrósł od ubiegłego roku młodnik sosenek, które należało jakoś pokonać lub ominąć w dowolny sposób. Ale co tam,  raz kozie śmierć. Na sygnał Romana konie poszłyyy… i wyścig się zaczął. Konie  darły ile pary w płucach, po dziurach fruwały. Jakoś udało się nie wpaść w żadną  i dojechać do mety w całości, chociaż jednego z dżokejów koń  ewidentnie poniósł. Po przejechaniu wirtualnej mety należało skręcić w prawo, aby jakoś wyhamować. Wtedy Maciej glebnął aż ziemia zadudniła i – choć trudno to pojąć – była to pierwsza i jedyna gleba na rajdobozie. Dla przypomnienia, w zeszłym roku ludziki spadały  prawie każdego dnia. Albo jesteśmy z wiekiem tacy świetni, albo koniki, także z wiekiem,  takie usłuchane. Tak czy owak Maciej się pozbierał i stanął na równe nogi, a przy okazji się dowiedział, że zajął zaszczytną III lokatę. II był Krzyś na Okazji, a I miejsce zdobyła Grażynka ze stajni na Debecie. W nagrodę dostała gustowne, miniaturowe ogłowie i  mnóstwo gratulacji, a sesja fotograficzna nie miała końca.

 

WIELKIE DERBY - start

WIELKIE DERBY - na finiszu
WIELKIE DERBY - hamowanie za metą

WIELKIE DERBY - rozdanie nagród 

Po skończonym wyścigu i powiązaniu koni do drzew przeszliśmy do następnego punktu programu, którym była wyżerka przy ognisku. Kiełbachy  już doszły, a na przygotowanych stołach pachniały  michy surówek. Wszelakich trunków też było w bród, więc rzuciliśmy się do spożywania i zakrapiania, bo jak wiadomo na powietrzu jeść się chce.  Ognisko płonęło, zagrycha smakowała, atmosfera była luźna i sympatyczna. Trunki znikały i znowu komuś pion się skrzywił, tym razem  dość mocno. Krzyś nastroił gitarę i udało się trochę pośpiewać. Siedzieliśmy tam aż do momentu, gdy Roman dał hasło do odwrotu, aby zdążyć do stajni przed zmierzchem, nie mówiąc o zbliżającym się deszczu.

Zwycięzca derbów rozpakowują trofeum
Po derbach obowiązkowy piknik

 

W sobotę po jeździe konnej Stare Konie wybrały się do pobliskiego Łubowa na dożynki, gdzie pojedli chleba ze smalcem i innych smakołyków, co było drobną zakąską przed Wielką Kolacją.

Na dożynkach w Łubowie

 

Bo wieczorem szef Wojtek zasponsorował wykwintną  kolację, którą wszystkich zaskoczył. Już wcześniej Krzyś się odgrażał, że to ostatni rajdobóz w Rakowie, więc była to kolacja pożegnalna. Na stół wjechał, oprócz wielu innych zakąsek,  fantastycznie przyrządzony indyk, a szefostwo  zasiadło do stołu razem  z wszystkimi.  Jedli, pili, miło gawędzili. Krzyś dostał w podzięce pięknego, metalowego rumaka z wygrawerowaną tabliczką, w podzięce za trud organizacyjny przy  czterech dotychczasowych  rajdobozach.   Zrobiło się rzewnie, a Groźny Wojtek wyartykułował przeświadczenie, że prędzej czy później do niego wrócimy. Prognozował, że za dwa lata. Ale może w przyszłym roku?  Niektórzy tak twierdzą.

 

A na pożegnanie był indyk!

 

Foto: Formisia
Zdjęcia e-redakcja podpisała na własną odpowiedzialność.

VI Rajd Huculski 2007

 

Rajd to jest poezja, kiedy się wyrusza 
i zabiera konia na huculski szlak….

z piosenki rajdowej, 1976 (prawie)

Formisia
Autorka

 



   

VI JUBILEUSZOWY RAJD AKJ WROCŁAW PO PRZEJ¦CIACH
   BESKID NISKI15-24.06.2007 r.

Ewa Formicka

Jubileuszowy VI Rajd odbył się w tym roku w dniach 15 – 24 czerwca, oczywiście w Beskidzie Niskim, z bazą w Odrzechowej. Organizatorem był jak zwykle Zakład Doświadczalny Instytutu Zootechniki pod szefostwem Marysi i Włodka Brejtów, rajd poprowadził Marek, a wozami powozili Waldek  i Staszek. Staszek po raz 6-ty, a Waldek i. Marek byli  z nami  po raz 3-ci.

Zjechali kowboje w osobach: Heniu – szeryf, Renia i Andrzej, Staszka i Włodek, Ewa Formisia, medialny Jurek – po raz 6-ty, Ania Zgaga po raz 5-ty, Marycha, Hania Warszawianka po raz 4-ty, Jola, Majka, Dorota po raz 3-ci, Andrzejek – po raz 2-gi, Ewa  Gdańszczanka , pieprzony Sławek – po raz 1-szy.

Sławek zyskał tę ksywę dlatego, że na każdy posiłek zjawiał się z  torebeczką pieprzu, jako że wszelakie strawy bez pieprzu  były przez niego nieprzyswajalne. Wszelkie inne analogie związane z tym pseudonimem są bezpodstawne.

Nawiasem mówiąc, po jakimś czasie dla wielu innych kowboi przełknięcie czegokolwiek bez pieprzu wydawało się bardzo trudne – ale to dygresja.

Czekały na nas znajome konie: Polana, Wetlina, Platyna, Pszczelina Pi-Pi, Oriel, oraz nowe: Werwa i Lutnia. salonkę ciągnęły Matylda i nowa Etna, a helkę Malwa i Wojtek.

Wszyscy byliśmy zakwaterowani w Odrzechowej, a karmiła nas, jak zwykle za obficie, Grażynka.

Dzielni Westmani

Nie mniej dzielne Amazonki

Nieustraszone rumaki

W sobotę starym obyczajem, dla rozruszania kości i okiełznania szoku tlenowego, odbyła się wyprawa do Rudawki Rymanowskiej na piwo. Rajd zaczął się „jak należy”,  gdyż w trakcie forsowania Wisłoka 3 konie położyły się w wodzie, a Ewcia Gdańszczanka rozstała się nawet ze swoim wierzchowcem, co jednogłośnie uznano za upadek –  na wszelki wypadek, gdyby nie było innych.  Ale były. Sarna wyskakując spod kopyt spowodowała prawdziwą „glebę”, a zdarzyło się to Majce.  Tym sposobem najważniejszy rajdowy rytuał został odfajkowany.

Sobotni wieczór upłynął na długich Polaków rozmowach. Pierwszy raz od początku ery rajdowania nie było gitary, co podwójnie zadziwiało: po pierwsze, że coś takiego mogło się zdarzyć, a po drugie, że z tym można żyć (na rajdzie). Sącząc leniwie trunki stwierdziliśmy, że śpiewanie to jeden wielki kłopot: a to nie ma latarki, a to nie ma okularów, a to trudno się zestroić, z gitarą i resztą bandy, a to nie umiemy wszystkich zwrotek. Na drugi dzień zdarte gardła wymagają zwiększonego płukania. Bez gitary te wszystkie problemy po prostu nie istnieją i można zwyczajnie pogadać. Więc ustalono wystosować list gratulacyjny do minister F., że odwołała Wuja i nie musimy śpiewać

            (Wojtek, to oczywiście żarty, codziennie Ciebie brakowało, nie rób więcej takich numerów).

           Polany Surowiczne - mustangi i bizony

Plany Surowiczne - wozy

Polany Surowicne "Hilton"

           Niedziela to wyprawa na Polany Surowicze, a trasą była znana, nieprzebyta dżungla, którąw zeszłym roku wracaliśmy. To wielkie przeżycie, a sforsowanie góry  Polańskiej i widoki z niej osładzają wszelkie niedole i stresy.

            Na miejscu zastaliśmy nowiutki barak, na zgliszczach spalonego 2 lata temu starego. Jeszcze pachniał świeżością, a ostatnie  stuki-puki młotkiem miały miejsce dzień wcześniej. Barak został wykonany w stylu poprzedniego, tyle tylko, że zyskał kilka małoosobowych kajut spalnych, zamiast dwóch dużych, wspólnych sal, jak to było dawniej.  Poza tym wszystko inne na Polanach było przyjemnie swojskie –   długowłosy Zbyszek z psem Cyganem, grasujące po horyzont bizony, gołąbki Grażynki, młode ogierki hasające beztrosko dookoła,  szybujący nad głowami ten sam (na pewno) orlik krzykliwy. Co prawda Zbyszek twierdził, że to orzeł, ale interpretacja jest dowolna. Żmije zeszły tego roku niżej, bo Staszka doznała spotkania III stopnia nad strumieniem, a nie w wysoko rosnących poziomkach, ale i pod tym względem było swojsko, co to by były za Polany bez żmij. I tym razem nikt od nich nie ucierpiał.  

            Wieczorem pośpiewaliśmy na ile się dało, przerabiając śpiewnik po kolei. Poleciała głęboka komuna, harcerstwo, kabaret Starszych Panów i kowbojada. Ale nie obeszło się też bez wykładu szeryfa na tematy zootechniczne, bo różnokolorowe bizoństwo  pętające się dookoła zainicjowało dyskusję o rasach bydła. Wdzięczące się stworzenia po prostu same się prosiły, żeby o nich poplotkować. A potem już tylko jeden krok był do dyskusji o pasach cnoty, ich rodzajach, sposobach używania i tym podobnych dyrdymałakch.

           

Uroczyste otwarcie "hotelu Hilton" - dajemy Zbyszkowi prezenty
Pyszne śnaidanie (z przodu)

            .... i z tyłu

Przed sidłaniem

Wyruszamu na szlak

           Na poniedziałek zapowiedziano śniadanie eleganckie, bo czekała nas pewna ważna uroczystość. Jak zwykle atrakcje wymyśliła rajdowa „wymyśaczka”  Renia przy współudziale „wymyślaczki” Zgagi. Nakryły stół przywiezionymi obrusami i polnymi  kwiatami, znalazło się wino, a wszyscy jak jeden mąż wynurzyli się ze swoich kanciap  w strojach bardzo organizacyjnych. Dziewczyny w białych gorsetach, falbankach i krynolinach, a także nowych kapeluszach, zakupionych przez Zgagę. Chłopcy w obowiązkowych już long-johnach.  Po napełnieniu brzuchów odbyło się uroczyste przemówienie szeryfa na okoliczność otwarcia nowego Hiltona, przecięcie wstęgi i wręczenie Zbyszkowi niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania obiektu akcesoriów. Była to piękna naftowa lampa z kompletem świeczek, zapas kolorowego, pachnącego papieru toaletowego w kwiatki, karty w metalowym pudełku na długie wieczory, termometr, oraz obraz na ścianę. Obrazem były nasze zdjęcia z różnych czasów w gustownej ramce, z podpisami całej grupy. Było przy tym kupę śmiechu, a że nie śpieszyło się nam specjalnie, więc spędziliśmy fajne przedpołudnie na Polanach Surowiczych, przy pięknej pogodzie i w świetnych nastrojach.

            W końcu jednak dosiedliśmy nasze rumaki  i ruszyliśmy w trasę. Celem był Lipowiec, łącznie 4 godziny jazdy. Zmiana jeĽdĽców oczywiście w barze w Posadzie Jaśliskiej na piwie. Jazda przez słynny Biskupi Łan to zawsze wielka przyjemność, jednak w tym roku ze zgrozą ujrzeliśmy większość tego obszaru w stanie zaorania. Różne wersje na ten temat usłyszeliśmy, a to UNIA coś zamieszała, a to był to jedyny sposób na wypłoszenie moto-crossowców. Ale co tam, fakt był taki, że bezkres kwiatów i rutynowy teren do galopów przestał istnieć Na szczęście coś tam jeszcze z łąk zostało, więc galop się ostatecznie odbył. Bez tego wyprawa do Posady była trudna do wyobrażenia.

Także bez piwa w barku „Kufelek”. Tak więc obrzędy się odbyły i ruszyliśmy dalej, W tym roku wszędzie na trasie było znacznie mniej kwiatów niż w innych latach. Wiosna była wcześniejsza i w porze rajdu zastaliśmy w Beskidzie Niskim póĽniejszy okres wegetacji, a co za tym idzie wysokie, kłoszące się trawy. Toteż z wielką przyjemnością namierzyliśmy w II grupie ¶cieżkę „storczykową” , ciągnącą się kawał  drogi, a także łany przytulii.  II grupa także „dostąpiła” galopu, a pod koniec trasy do Lipowca Majka glebnęła  po raz drugi, gdyż jej koń wpadł w dziurę. Teraz to już na pewno mogliśmy spać spokojnie, wszelkie możliwe normy w tym temacie zostały osiągnięte.

Jakiś czas przed Lipowcem Jurek zgubił kapelusz. Wrócił potem na pieszo poszukać zguby, ale efekty były mizerne. Pod przydrożną kapliczka wniósł prośby do Św. Antoniego o pomoc w znalezieniu bardzo cennego rajdowego ekwipunku i zaraz po konferencji ze Świętym kapelusz znalazł.  

W Lipowcu było trochę zamieszania z pokojami, gdyż liczyliśmy na same „dwójki”, jak to ostatnio bywało, a tu zastaliśmy pewne zmiany w konstrukcji budynku, który był po remoncie. Ale wkońcu każdy znalazł łóżko i pognaliśmy na obiad.  Najedliśmy się ponad wszelką miarę i poszliśmy  na pokoje  tyć. Staszka wymyśliła podwieczorek w postaci grzańca, więc jak już trochę przytyliśmy polegując i trawiąc, spotkaliśmy się na tarasie przy wielkim garze pełnym grzanego wina z przyprawami i raczyliśmy się nim do woli. Wino zostało zakupione za pieniądze znalezione, na pewno i tym razem Św. Antoni maczał w tym palce. Czas leniwie płynął do kolacji, zajadaliśmy zakupione przez Zgagę ciasteczka i tyliśmy dalej. Po południu lało jak z cebra, ale w końcu deszcz ustał, zrobiło się całkiem przyjemnie i sporo osób wyruszyło w stronę granicy spalić trochę tych nieszczęsnych kalorii. Gdy zmierzch zapadł, z przydrożnych krzaków wyleciały roje robaczków świętojańskich i towarzyszyły nam całą drogę powrotną. Były ich setki. Niektóre dały się złapać i jakiś czas siedziały   na wyciągniętej czyjejś dłoni  jak małe latarenki.

Z przejedzenia odgrażaliśmy się, że nie ruszymy kolacji, że po prostu się nie da. Gdy jednak zasiedliśmy do stołu, wszystko co szefowa podała zostało spałaszowane w oka mgnieniu. Po prostu się nie da. Potem siedzieliśmy w wielkim  błogostanie na tarasie  delektując się brakiem gitary i gawędząc. Tym razem tematem były nasze dzieci i wnuki, a w końcu dom spokojnej starości dla nas samych u Dorotki, co już kiedyś zostało postanowione. Teraz tylko wymyślaliśmy takie to urządzenia i udogodnienia tam zainstalujemy i jaki klucz przyjąć, żeby się w ogóle załapać na ten przybytek. Pękaliśmy ze smiechu.

Odławianie koni przed siodłaniem
Ognisko (jeszcze przed deszczem)
Hucuły w ulewnym deszczu

                  W Lipowcu mieliśmy spędzić cały następny dzień, więc nazajutrz (wtorek) była tylko wycieczka konna i powrót do Lipowca.  Już wcześniej wiedzieliśmy, że na śniadanie będzie jajecznica na rydzach, bo bez tego rajd się nie liczy. Raz tylko nie było jajecznicy na rydzach i konsekwencje stały się takie, że musieliśmy rajd powtórzyć – i tak powtarzamy do dziś. Napchaliśmy więc brzuchy jajecznicą, odłowiliśmy konie z pastwiska i ruszyliśmy w trasę. Celem były Stasianie u stóp góry Piotruś. Trasa konna wiodła przez wilgotny las jodłowo–bukowy, dziki i mało uczęszczany, pełen błotnistych, śliskich zjazdów i  miejsc podmokłych  porośniętych niezapominajkami. Pod koniec zaliczyliśmy dość ekstremalny zjazd po pionowym leśnym stoku, który następna grupa pokona później pod górę. Trasa liczyła ok. 2 godziny dla każdej grupy. Na polu biwakowym zastaliśmy Marysię – prezesową, a wraz z nią żurnalistów z Radia Rzeszów i Dziennika Polskiego, którzy polowali na naszś grupę i którym szeryf i Staszka udzielili wywiadu. Pytali kim jesteśmy, czym się zajmujemy i dlaczego Beskid Niski. Także czy świat wyglśda lepiej z końskiego grzbietu, co jest przecież oczywiste.

            W drodze powrotnej grupa wozowa zwiedziła piękną cerkiew w Daliowej, a  obie grupy wozowe zaliczyły  w swoim czasie rytuał ogołocenia  sklepu w Jaąliskach,  zaopatrując się w trunki, słodkości,  spodnie,  kredki, widokówki, mapy i tym podobne niezbędne akcesoria.

            Na obiad były m.in. rydze, a cały posiłek zakropiliśmy winem sponsorowanym przez Staszkę i Ewę. Wino do obiadu jest w Lipowcu również rytuałem, zapoczątkowanym w dawniejszych latach przez Łodzianki.

Po obiedzie był zapowiedziany wyjazd na bobry, jednak rozpętała się istna nawałnica, lało jak z cebra, przeleciała również burza. Tyliśmy więc w łóżkach do kolacji, a na kolację był oczywiście „kociołek”, bo bez tego również rajd byłby niepełnowartościowy. W trakcie ogniska deszcz spędził nas ponownie na taras, gdzie siedzieliśmy w błogostanie, gapiąc się na nasze rumaki – niczym zmokłe kury – pasące się naprzeciw. Podstawowym naszym problemem było ustalenie stron świata, co wywołało poważną polemikę i wielkie zacietrzewienie, a do boju podjudzała herbata z prądem. W końcu szeryf wydał rozkaz wymarszu na spalanie kolejnych kalorii i poszliśmy daleko w noc, pełnś nieziemskich mgieł, świetlików i wielkich ropuch tarasujścych nam drogę.

Mieniak tęczowy

Ranczo w Dołżycy

W ołzycy - błgostan

Waldi serwuje obiad

W środę ruszyliśmy do Waldiego, czyli do Dołżycy. I grupa konna ruszyła poprzez modrzewiowy bank genów na górę Kamień, pokonując błotnisty, stromy podjazd, a także liczne strumienie, które pojawiły się w lesie po ulewie. ¦cieżka graniczna ze Słowacją wiodła przestronnym lasem bukowym, a po drodze mijaliśmy liczne cmentarze wojenne z I wojny światowej, rosyjskie i austriackie. Trasę urozmaicały szpalery jeżyn, jodły, świerka, a w końcu olchy, co wróżyło powrót w niższe rejony górskie. Pojawiły się prześwity i widoki na bujne łąki, a jak łąki, to oczywiście kłus i galop. Maruś nie oszczędzał nas w tym roku, jak już był galop, to do dechy. Przewietrzyliśmy się więc trochę i wkrótce zaczął się zjazd do  Jasiela. – z przepiękną panoramą, wśród zarastających łąk i nieprawdopodobnych łanów dzikich storczyków.

            Na polu namiotowym w Jasielu spotkaliśmy się z drugą   grupą, a także dojechały kanapki i picie, bo trasa  tego dnia była długa. Każda grupa ponad 3 godziny, łącznie ok. 8 godz. Pobyt na postoju zdominował szafirowy motyl, który przypiął się do końskich czapsów leżących na ławce i za nic miał trzaski licznych aparatów fotograficznych, narkotyzując się końskim potem. Nikt z nas takiego nie widział, więc sensacja była nie mała. Potem wyczytaliśmy w przewodniku, że takie zwierzę nazywa się mieniak tęczowy, bo zmienia barwę w zależności od  kąta oświetlenia i faktycznie lubi końskie ekskrementy.

            II grupa po chwili wskoczyła w siodła i poprzez Pasikę i Kanasiówkę zdążała do Dołycy, nadal lasem bukowo-jodowym, z prześwitami na Słowację. Ostry zjazd  pod koniec trasy pokonano pieszo, prowadzśc konie w ręce.

Grupa wozowa natomiast dosiadła „lublina” i  zapijając winem poziomkowym neutralizujscym nieco smród spalin, dostała się do wozów, którym tradycyjnie nie wolno było wjechać  na teren rezerwatów. Jest to swoiste i niezrozumiałe curiosum i od I rajdu nie możemy tego rozwikłać: dlaczego wóz konny szkodzi środowisku, a samochód ciężarowy nie szkodzi. Ale tak już jest. A przemierzyliśmy tego dnia dwa rezerwaty: „Kamień nad Jaśliskami” i „Źródliska Jasionki”. Tak czy owak napojeni trunkiem poziomkowym dosiedliśmy w końcu wozy i w wesolutkim nastroju ruszyliśmy dalej, już teraz w prawdziwe Bieszczady. Po drodze zawadziliśmy oczywiście o kozie sery, a także o sklep spożywczy w Wisłoku Wielkim, który ogołociliśmy  z wszystkich win,  jakie  wchodziły w rachubę, naruszając niektóre w dalszej drodze.  

W Komańczy zaparkowaliśmy pod spaloną cerkwią i poszliśmy  popatrzeć na pogorzelisko.  O spaleniu się cerkwi co niektórzy usłyszeli z telewizji Byliśmy tu zeszłego roku i jeszcze wcześniej, zachwycaliśmy się tym 500-letnim zabytkiem słuchając opowieści popa i robiąc zdjęcia. Aż tu nagle zeszłej jesieni jak grom z jasnego nieba poszła wieść, że cerkiew spaliła się z niewiadomych przyczyn. Nic nie zdołano uratować, ani jednej ikony. Została dzwonnica nad brama i zwęglony fundament.  Widok był bardzo przygnębiaący.

U Waldiego nie było problemu z pokojami, choć moment polowanie na nie zawsze jest nerwowy. Wszyscy ulokowali się zgodnie z życzeniami  i udaliśmy się na obiad. A na obiad  Waldi nas zaskoczył, bo nie upiekł karkówki na palenisku w starej karczmie, lecz  nasmażył zwykłych kotletów. Które spałaszowaliśmy z wielką przyjemnością.

Po krótkim relaksie powychodziliśmy ze swoich kajut i obsiedliśmy drągi koło pastwiska. Było piękne, letnie popołudnie, długie cienie na trawie, parskające konie, cisza i spokój. Nic nie było do roboty. Ktoś z błogością powiedział: „ale nuda” i motyw ten zdominował naszą sjestę. Wszystko było takie fantastycznie nudne. Ileż to razy w ciągu całorocznej gonitwy będziemy marzyć o tej ulotnej, przedwieczornej chwili, kiedy udało się naprawdę trochę zwolnić?

Wieczorem po kolacji piliśmy w starej karczmie wino, niektórzy do późnych godzin nocnych.

19. Wozy czekają a mu kupujemy kozzie sery
20. Piękna droga prez las

21. Piekna panorama

22. Droga do Wisłoka

23. Przeprawa przez Wisłok

 

We czwartek ruszyliśmy poprzez Tokarnię z powrotem na Polany Surowicze. Kto jeszcze nie był na Tokarni, obstalował I zmianę. Tokarnia to najwyższy szczyt  masywu Bukowicy  z pięknymi i dalekimi panoramami, a zasłynątym, że na II rajdzie pokonywaliśmy go w oberwaniu chmury trwającym bez przerwy przez 2,5 godziny. Przemokliśmy wtedy do jąder komórkowych, a życie uratowała nam gorzałka Staszki i Włodka, którą  przypadkiem  odkryli potem na wozie. Oczywiście nic na Tokarni nie widzieliśmy, więc na drugi rok każdy chciał jechać na I zmianie i były o to tęgie targi. Za I razem widzieliśmy w tym rejonie jelenia – olbrzyma z imponującym porożem, tym razem również ogromny król lasu pokazał się kowbojom – na pewno był to ten sam król.

W tym czasie II grupa ponownie ogołociła sklep w Wisłoku Wielkim z wszelkich win, a u znajomego pana od serów wykupiliśmy wszelki ser. Za Wisłokiem wjechaliśmy w las i mieliśmy stromy podjazd pod górę na miejsce spotkania z końmi.  Niestety drogę zatarasował ogromny samochód z przyczepą, bo ładował tzw. „metrówki”. Nie było szans żeby nas przepuścił,  bo nie miał  możliwości  nawrócić ani zjechać na bok z powodu braku boku. Dróżka była wąska jak wstążka. Ćwicząc więc cierpliwość czekaliśmy na odblokowanie drogi ok. godzinę, w niemożliwym upale i duchocie, bez jednego drzewka w pobliżu, dającego schronienie. Duchota zapowiadała ulewę, a tak właśnie było zeszłego roku – nieźle tu zmokliśmy. Jakoś to jednak przeżyliśmy, dotrwaliśmy do kanapek i zmiany koni i II grupa ruszyła na podbój nieznanego, a deszcz nie nastał.

Jechaliśmy przestronnym, młodym lasem bukowym, potem wjechaliśmy w las stary i ponury. Wszędzie pełno było wiatrołomów, ogromnych i butwiejących, przedzieraliśmy się przez nie z mozołem. Były też strome zjazdy, jeden niezwykle karkołomny. Dojechaliśmy do rezerwatu „Bukowica”, który minęliśmy bokiem., posuwając się przez jakiś czas wzdłuż szpaleru starych jodeł. Zjechaliśmy do leśniczówki Darów i wkrótce znanymi łąkami, przeprawiając się parę razy przez Wisłok i jego dopływy, kłusując i galopując, dojechaliśmy do Polan. Przed samą bazą najechaliśmy odłam stada bizonów, które odłączyły się od reszty i zwiedzały świat na własną rękę. Marek zagonił towarzystwo na swoje miejsce.

Rozsiodłaliśmy konie, powiesiliśmy siodła i po chwili pałaszowaliśmy Grażynkowy obiad, tym razem okraszony domowym ciastem.

Wieczorem zapłonęło jak zwykle ognisko, przyjechało z wizyta prezesostwo. Na deser po szaszłykach z grilla mieliśmy wspaniały koncert w wykonaniu długowłosego Zbyszka, naszego Marka i ich kolegi, który dojechał po południu. Chłopcy grali na gitarach i śpiewali nowe, nie znane nam piosenki, wiele ponoć własnego autorstwa. Słuchaliśmy z wielką przyjemnością, podziwiając nieznane talenty naszych współtowarzyszy, chłopcy mile nas zaskoczyli. Był to uroczy wieczór

24.  Wręczenie świadectwa Andrzejkowi25. Kwiaty na wianki już zebrane

26. Wyjazd na piwo do Kufelka
27. Mały wóz przewrócił się - przesiadka

28. Uczta świętojańska

W piątek byczyliśmyię cały dzień. Było spóźnione śniadanie, oczywiście w strojach organizacyjnych. Ponieważ był właśnie koniec roku szkolnego, a z nami rajdował jeden wagarowicz, postanowiono wręczyć mu odnośną cenzurkę, adekwatną do sytuacji. Cenzurka wyglądała tak:

                                     

A oto treść (jeśli są trudności z jej odczytaniem):                          
  Świadectwo

ukończenia II klasy Huculskiej Szkoły Przetrwania
Przedmiot /  Ocena:
1. Jazda konna długodystansowa – Niezapomniana
2. Zrozumienie mowy hucuła – Właściwa
3. Zakładanie podogonia – Udana
4. Fotografowanie z grzbietu hucuła – Utrwalona
5. Wyższość czapki nad kapeluszem kowboj. – Dyskusyjna
6. Ochrona ogniska przed ulewą – Skuteczna
7. Wytrzymywanie w towarzystwie Starych koni przy ognisku – Wyrozumiała
8. Zdolność przystosowania do środowiska – Wybitna

¬Żrebak Andrzej Lange otrzymał promocję do następnej klasy i został zakwalifikowany na kolejny rajd Starych Koni.
        Podpisali:
           szeryf  Henio                           przewodnik po trasach Marek.

Cenzurka była oczywiście opatrzona czerwonym paskiem z adnotacją „…czerwony pas, za pasem broń…”.

Dziewczyny ubrały się szkolnie, cenzurkę wręczył szeryf, a absolwent miał chwilę na przemówienie, co skrzętnie wykorzystał i podziękował.

Po śniadaniu część ludzi poszła spacerkiem nad Wisłok popływać, część na zbiór kwiatów na wieczorne wianki. Szeryf zarzĄdził, że wianki będziemy obchodzić w piĄtek, mimo, że naprawdę wypadajĄ w sobotę. Polany to zdecydowanie lepsze do tego miejsce, a przede wszystkim musi być rzeka płynąca do morza, bo przecież to jest kwintesencja obrzędu. Ogołociliśmy więc okolicę z kwiatów, po czym zalegliśmy na trawie w oczekiwaniu na obiad, gapiĄc się  na ewolucje czarnego bociana szybującego nad naszymi głowami, z uporem maniaka nie dającego się sfotografować.    

Tego dnia jeden Jerry wyjechał, przyjechał z obiadem drugi Jerry, więc bilans Jerrych się zgadzał, także całej grupy. W niezmiennym liczbowo składzie wyruszyliśmy po obiedzie do „Kufelka” na piwo, bo wspaniały Grażynkowy obiad pilnie wymagał potraktowania go tymże trunkiem. Na dziurawym Biskupim Łanie mały wóz rozleciał się w „drebiezgi”, więc pozostawiliśmy go  w szczerym polu wraz ze Staszkiem i podróżowaliśmy dalej.  W „Kufelku” popiliśmy piwa, najedliśmy się lodów, a w drodze powrotnej dopiliśmy żołądkową i soplicę. W tym nastroju dotrwaliśmy do wiankowej kolacji, która niestety przeniosła się od ogniska do świetlicy, bo zwykłym już obyczajem wieczorem przyszła nawałnica i burza z piorunami. Wcinaliśmy smażonĄ rybę i chleb ze smalcem, popijaliśmy czym się dało i wkrótce zaczęły się śpiewy. A śpiewy tego wieczoru popłynęły wartko i huczały jak dzwon. Lecieliśmy ze śpiewnika po kolei, a Hilton trzeszczał w posadach. Były nawet występy solo. Niestety, nie dało się puścić wianków do rzeki, bo lało jak z cebra i trudno było nosa wyściubić. Nie wypadało nic innego, jak poczekać z tym ceremoniałem do rana, co też zrobiliśmy.

 

29. Poranek świętojański - wianki na głowach

30. Wianki płyną do morza

31. Ostatnia przeprawa przez Wisłok

32. Raz na wozie, raz pod wozem (droga przez mękę)

W sobotę zaraz po śniadaniu udaliśmy się nad rzekę dokończyć świętojańskie obrzędy. Rzeka przybrała po ulewie i płynęła wartko. Każdy rzucił swój wianek, może z jakimś życzeniem. Popłynęły grzecznie, jak obyczaj każe. Pierwszy raz popłynęły, zawsze był z tym jakiś problem. Więc nie ma wątpliwości, że każdego czeka szczęście.

Tym miłym akcentem pożegnaliśmy Polany Surowicze i ruszyliśmy z powrotem do Odrzechowej. Konni i wozowi jechali razem. Wkrótce po wyjeździe dojechaliśmy do  słynnej „drogi przez mękę”, znanej nam od lat. Na niesamowitych błotnistych, dziurach i głębokich koleinach wozy przechylają się na wszystkie strony, a załogę rzuca z lewa na prawo. Jest przy tym kupa uciechy, choć również chwilami strachu. Jednak nasi powożący to mistrzowie, więc jakoś nas w całości przewożĄ przez te wertepy. Jak się okazało nie jest to reguła, tym razem mimo całego Waldkowego kunsztu, duży wóz po prostu się wywalił. Załoga z lewa poleciała na tych z prawa. A na wszystkich poleciały plecaki i inne tobołki. Po chwilowym szoku zaczęliśmy się ewakuować, sprawdzając w międzyczasie, czy kości całe. Na szczęście nikt specjalnie nie ucierpiał, więc chłopcy jakoś wóz postawili i pojechaliśmy dalej. Mały wóz, nadwyrężony już wcześniej,  także  doznał uszczerbku swojej konstrukcji. Dojechał jeszcze do Wisłoka i rozleciał się ostatecznie. Jakiś czas trwały debaty co zrobić, w końcu postanowiono wóz zostawić, a Staszek miał do celu dojechać wierzchem na koniach wozowych, na jednym siedząc na oklep, a drugiego prowadząc. Do tego przedsięwzięcia trzeba było zmienić konie w dużym wozie, bo dużo-wozowe nadawały się do jazdy wierzchem, a mało-wozowe nie wiadomo.  Po dokonaniu tych czynności ruszyliśmy dalej.

 Po raz kolejny spotkaliśmy się wszyscy w barze na piwie w Rudawce Rymanowskiej.  Tutaj dokonaliśmy zmiany jeźdźców, a na  konia wozowego, którego Staszek prowadził w ręce, wskoczyła Ewa Gdańszczanka i wszyscy ruszyli w dalszą drogę.

Grupa konna po kolejnym już sforsowaniu Wisłoka, jadĄc dłuższy czas jego nurtem, wdrapała się na strome wzniesienie, by dalej podążać wierzchowiną wśród chłodnego lasu, jakiś czas posuwajĄc się lasem jesionowym. Przed samą Odrzechową, po opuszczeniu lasu i wyjeździe na ogromną łąkę, Marek obejrzał się do tyłu, zlustrował towarzystwo i dał hasło do ostatniego, zwariowanego galopu. Konie nieomal szorowały brzuchami po trawie, a nie jeden kowboj miał przejściowe problemy. Okazuje się, że hucuły potrafią galopować jak wyścigowce, a całodzienna marszruta nie stanowi przeszkody. Za każdym rajdem podziw dla tych stworzeń  rośnie coraz bardziej.

Tym sposobem dojechaliśmy do celu, a nasz kolejny jubileuszowy rajd dobiegł końca. Wróciliśmy pełni wrażeń, usatysfakcjonowani i dumni z siebie. Marek jak zwykle fantastycznie poprowadził nas po bezdrożach Beskidu Niskiego, koniki spisały się dzielnie, chłopcy wozowi wywiązali się jak należy. A że wóz się wywalił – no cóż, rajd to nie zabawa, nikt nie mówił, że będzie łatwo. O czym byśmy opowiadali rodzinie i znajomym. Może wnukom?

Na pewno nie  powiedzieliśmy ostatniego słowa w tym temacie. Co los przyniesie – zobaczymy.

Ponieważ rajd był bardzo jubileuszowy, bo VI, wypada podać trochę statystyki.
I tak:

– przez wszystkie rajdy przewinęły się 42 osoby, w tym:   
 Kowbojki – 18  
 Kowboje – 15  
 Potomstwo – 9 
7 osób wzięło udział we wszystkich sześciu rajdach,

– przynależność do kiedysiejszych AKJ-ów:
   AKJ Wrocław – 19 osób,  
   AKJ Łódź – 3 osoby,  
   AKJ Poznań – 2 osoby,
   AKJ Gdańsk – 2 osoby,  
   Inne – 7 osób.

– kraje, z których przyjechali kowboje:    
   Niemcy – 2  
  Szwecja – 2  
  Holandia – 1
  Meksyk – 1  
  Australia – 1

– w ciągu 6 rajdów dosiedlśmy 25 koni:
Gwiazdeczka, Witka, Wetlina, Perła, Platyna, Wiagra, Liżnyk, Występek, Pielnia, Okaryna, Wizja, Wikta, Oriel, Perkoz, Pyza, Polana, Lemona, Pszczelina, Lira, Wiedeń, Osełka, Liszka, Pi-Pi, Werwa, Lutnia. Niektóre konie były z nami tylko raz, inne wiele razy. Może ktoś to policzy?

– wozy pociągnęło w ty czasie 9 koni:
Miron, Mietek, Władek, Baja, Malwa, Matylda, Melba, Wojtek, Etna,

– mieliśmy dwóch przewodników:
Agatkę 3 razy i Marka 3 razy. Oraz trzech     woźniców: Staszka 6 razy, Jasia 3 razy i Waldka 3 razy.

– nocowaliśmy w 9 miejscach: Odrzechowa, Polany Surowicze, Lipowiec, Dołżyca, Zawadka Rymanowska, Zyndranowa, Huta Polańska, Wola Michowa i Komańcza.

– widzieliśmy mnóstwo egzotycznej fauny: bizony, bociany białe i czarne, żmije, wilki, robaczki świętojańskie, jelenie, sarny, zające, sowy, gzy, szerszenie, orły, dzięcioły, rzadkie motyle,

– widzieliśmy łapę niedźwiedzia odbitą na ścieżce, bobrowisko, słyszeliśmy turkucie podjadki,  koncerty ptasie,

– widzieliśmy także egzotyczną,  tj. chronioną florę: liczne storczyki, w tym podkolan biały, parzydło leśne, kosaćce, mieczyki dachówkowate i  wiele, wiele innych,  zaliczyliśmy 3 rezerwaty przyrody: Kamień nad Jaśliskami, ¬ródliska Jasionki, Bukowica,  

– jedliśmy różne apetyczne dania: pieczony baran, zupa borowikowa, żurek królewski, jajecznica na rydzach, kanapki z miętą, „kociołek”, żurek z halazami,

– „przygody końskie” to: szycie konia, ucieczka koni, koń prawie utopiony w błocie, ekspresowe zajeżdżanie nowego konia pożyczonego na trasie,

– przygody nasze: wielokrotnie zdezelowane wozy na trasie, ostatnio wywrotka wozu z załogą, galop wozami ze Słowacji w strugach deszczu i błota o zmroku, cudem zakończony bez ofiar, gubienie ciągle czegoś, m.in. srebrnego zegarka i komórki, nieustanny problem z zasięgiem komórek, zgubienie Jurka w Zyndranowej, poszukiwania Łodzianek zagubionych w zawilczonym lesie, wyprawa na Słowację, wyprawa na bobrowisko furą zaprzęgniętą do samochodu terenowego, zapadnięcie się konia z jeźdźcem w głębokim, niewidocznym wykopie, po same końskie uszy, liczne pobłądzenia na trasie, zostawiony bagaż w pensjonacie i odkrycie tego faktu w innym miejscu noclegowym, zadyma z psem nie wpuszczonym do schroniska i nocleg psiego pana w wystawionym  na ganek łóżku (ze swoim czworonogiem),  ratowanie krowy z chorym wymieniem, obserwowanie doli chorego byka i inspiracja do ballady na ten temat, obserwowanie wilków  podchodzących pod stado  jałówek,  spotkanie motocrosowców na trasie i co z tego wynikło,  pani R. w Zyndranowej jako jedna wielka przygoda,

– przygody mało wesołe: skopanie Bogdy przez konia, przysznurowanie Łodzianki do drzewa przez przywiązanego do niego konia, przedtem potraktowanie jej kopytami, kopanina koni na postoju w Zyndranowej i z trudem opanowana sytuacja, aż dziw, że bez ofiar, zwichnięta noga Staszki, kontuzja Staszki po upadku z konia, wiele upadków z konia,

– uroczystości na rajdach: urodziny, imieniny, rocznica ślubu, „wianki”, „Śniadanie na trawie”, otwarcie nowego Hiltona.

To wszystko nas spotkało, to wszystko będziemy pamiętać i wiele, wiele jeszcze przygód przed nami. Bo Stare Konie nigdy się nie poddadzą.

 

 

 

            Zdjęcia: FORMISIA  i Pani  ZGAGA
             Przygotowanie: Olo  2007 

          

Napisz do autorki Napisz do autorki artykułu

 

[Powrót…]                          



XVIII Spęd Starych Koni, 2007

RELACJA  Z  XVIII WIOSENNEGO  SPĘDU  STARYCH  KONI

 1–3  CZERWCA  2007r –  FORAN Club w DORUCHOWIE

( pow. Ostrzeszów)

Wojciech  Hendrykowski

         

Na temat spędu były liczne kontrowersje – czy w ogóle go robić, gdzie i kiedy. Rajdowicze twierdzili, że to za blisko rajdu – obydwie imprezy w odstępie zaledwie dwóch tygodni. Warszawska filia Starych Koni od dłuższego czasu miała nam za złe, że spędy organizujemy  gdzieś u podnóża Sudetów i dla nich to za daleko. Wszyscy zgodnie uważali, że ostatnio serwujemy trochę zbyt ubogi program. Postanowiliśmy więc, po pierwsze spęd zrobić bliżej Warszawy, a więc w południowej Wielkopolsce, a po wtóre wzbogacić program licznymi atrakcjami turystyczno-krajoznawczymi.

 Ostateczny wybór miejsca na XVIII  Wiosenny Spęd Starych Koni  dokonany został po uprzedniej wizji lokalnej, z udziałem Krzysztofa Lorenza, Andrzeja Olszowskiego oraz  moim – z uwzględnieniem opinii  Marioli Dębickiej-Pobłockiej z Grabowa.  Odwiedziliśmy kilka  miejsc  – w Kobylej  Górze,   Mikstacie  („Mikstat Las” – były  ośrodek szkoleniowy Hitlerjugend) oraz FORAN w Doruchowie  gdzie ostatecznie „wylądowaliśmy”.

DORUCHÓW zlokalizowany  jest pow. ostrzeszowskim, którego stolica – OSTRZESZÓW – położony jest między Kępnem a Ostrowem Wlkp.  przy drodze nr 11,  w kotlinie otoczonej Wzgórzami Ostrzeszowskimi.  W pobliżu znajdują się dwa najwyższe wzniesienia  Wielkopolski – Kobyla Góra (284 m npm) oraz , bliżej, Bałczyna (278 m npm).   Około 40 % powierzchni gminy zajmują lasy (grzyby, polowania), malownicze stawy, strumienie,  rozwinięta  infrastruktura turystyczna/agroturystyka,  rezerwaty, (Pieczyska, „Jodły ostrzeszowskie”), ośrodki jeździeckie, wiele ciekawych miejsc i zabytków,   itp..

Urodziłem się w Ostrzeszowie, poczułem się więc upoważniony do przygotowania koncepcji programu, przy aktywnej pomocy Marioli.

 Więcej >>>

www.powiatostrzeszowski.pl  

www.ostrzeszow.pl 

http://www.transvet.com.pl/foran.html   –  FORAN

  W  piątek (1.06) rano wyruszyliśmy  z Wrocławia dwoma samochodami, – ja z Olem, w drugim był Maciek Czarniecki, który, jak się okazało, jest prawdziwym mistrzem kierownicy. Na trasie spotkaliśmy się na dość dużej  stacji benzynowej. – w momencie, kiedy ją opuszczałem,  Maciek rozmawiał  przez komórkę – i następnie wyjechał na drogę „pod prąd” (w przeciwieństwie do mnie, co jednak  wymagało  kilkudziesięciometrowego  objazdu).  Po pewnym czasie  dzwoni Maciej – gdzie jesteście, jak Was mam złapać, bo jadę już prawie

150  km/godz.  i  nic...    Maciek – odpowiedział Olo –  jesteś znakomitym kierowcą, ale to my jesteśmy lepsi i tak niiiigdy nas nie dogonisz, dlatego lepiej  zwolnij  – ponieważ ….my jesteśmy za Tobą, z tyłu…

… Ale do celu dotarliśmy już razem…- po drodze odwiedzając Sanktuarium Św. Idziego w  MIKORZYNIE,  patrona płodności. 

„… Wstawiennictwo Św. Idziego okazało się skuteczne i 22 sierpnia 1085r.  urodził się (Władysławowi  Hermanowi) wymarzony syn.  Dano mu na imię Bolesław, a później otrzymał przydomek Krzywousty…”             Więcej>>>

http://www.powiatostrzeszowski.pl/po/index.php?option=com_content&task=view&id=70&Itemid=35

http://www.sanktuarium.idziego.of.pl/

 Po południu, dojechało jeszcze kilka osób i zgodnie z planem  przewodnictwo naszej grupy objął Pan Ryszard Mazur, kierownik Gminnego Ośrodka Kultury w  Doruchowie, który przez kilka godzin oprowadzał nas po okolicy i interesująco opowiadał o historii i współczesności tej gminy.

Najpierw odwiedziliśmy wieś TORZENIEC, gdzie zlokalizowany jest obelisk  upamiętniający fakt jednej z pierwszych na ziemiach polskich  zbiorowych egzekucji 34  mieszkańców  wsi i jeńców  wojennych,  dokonanej  przez Wehrmacht   już 1 i 2 września 1939r.

DORUCHÓW znany jest   z  „Uciesznego teatrum, albo sprawiedliwego niektórych niewiast karania”  czyli ostatniego (1775 r.)  na ziemiach polskich procesu czarownic i  następnie spalenia  na stosie 14  kobiet, oskarżonych o rzucanie czarów na dziedziczkę Doruchowa, która „..gdy dostała wielkiego bólu w palcu, a włosy na jej głowie zaczęły się zwijać – uznała, że jest to niewątpliwie urok rzucony przez wiedźmy”. Po próbie pławienia w wodzie, licznych i urozmaiconych torturach,  kobiety w beczkach  przywieziono na miejsce, wciągnięto na stos, przyciskając im kark i nogi dębowymi klocami…. Stos płonął całą noc…- oczywiście  na miejscowej Łysej Górze (Wzgórzu Czarownic), która  nie wzbudziła jakoś w nas większego przerażenia- kilka lat jednak minęło, a dziedziczki (nie mając kołtuna) też nie są już tak zawzięte…

Egzekucja w Doruchowie  wywołała ogromne poruszenie w całym kraju –  rok później sejm zabronił tępienia czarów za pomocą tortur i zniósł karę śmierci za nie…

W Doruchowie  znajduje się także kościół, obok którego zlokalizowany jest grobowiec rodziny Thielów, miejscowych b.właścicieli ziemskich – m.in. ppłk Stanisław Thiel dowodził  przebywającym tu sztabem Frontu Południowego w trakcie powstania wielkopolskiego.

W mini-muzeum (Izbie Pamięci)  w Gminnym Ośrodku Kultury   zapoznaliśmy się ze starymi sprzętami codziennego użytku, ubiorami i  obyczajami mieszkańców  tych okolic.  

Więcej >>

 http://www.doruchow.pl/      >> banerek >> „więcej o gminie Doruchów” (m.in.)   

http://www.powiatostrzeszowski.pl/po/index.php?option=com_content&task=view&id=70&Itemid=35&limit=1&limitstart=4   

Po powrocie do „miejsca zakwaterowania”, powitaniu przybyłych w międzyczasie osób, spożyciu  obiadokolacji,   resztę  wieczoru  spędziliśmy  przy ognisku, kiełbaskach i piwie  oraz  śpiewach i  rozmowach –  nie zapominając  oczywiście o nieśmiertelnym „Zdrowiu Konia”.  

Sobotnia (2.06)  jazda konna zapowiadała się  interesująco, m.in.  ze względu na pogodę – i zapewne taka byłaby do końca, gdyby nie przykry incydent, który zakończył się niestety  w szpitalu w Ostrzeszowie. Pechowcem okazał się Andrzej  Gasiński, który nie zdążył jeszcze dobrze ulokować się w siodle, kiedy znalazł się na ziemi, odnosząc dość poważne obrażenia (zwichnięcie i złamanie) łokcia. Natychmiast musiałem go zawieźć  do szpitala – prześwietlenie potwierdziło konieczność  przeprowadzenia operacji – pozostał w szpitalu z unieruchomioną ręką.  Konieczny  zabieg  odbył się kilka dni później w Piekarach Śląskich. Ten dzień i konie nie były szczęśliwe również i dla córki Andrzeja, Karoliny, która została zmuszona do rozstania się ze swoim rumakiem w trakcie ponad 3 godzinnej jazdy w terenie, na wytyczonej 18 km leśnej trasie. W spacerze uczestniczyło 8 koni, kilkanaście osób ulokowało się na znacznie bezpieczniejszym wozie, który towarzyszył jeźdźcom. Wóz jechał pięknymi ostępami leśnymi, na przemian wśród wysokopiennego boru, młodniaków, leśnych polan, przeważnie stępa, a za nim kawalkada jeźdźców. Niestety pierwsze kilometry dla konnych nie były zbyt ciekawe, gdyż konie, „wystane” poprzedniego dnia, były pełne energii, a wypadek, który się zdarzył przed stajnią,  nie nastrajał do ciekawszych ewolucji jeździeckich. Dopiero później, było sporo kłusa, nieco galopu.

   Popołudniowy program turystyczno-krajoznawczy, czyli samochodowy rajd po ziemi ostrzeszowskiej  zaczęliśmy od  GRABOWA /nad Prosną,   gdzie mieszka Mariola Pobłocka.  Jest to była wieś królewska, znana od XIIIw, – odwiedziliśmy zespół budynków pofranciszkańskich, z neobarokowym kościołem, gdzie znajduje się Izba Pamiątek, muzeum  pszczelarstwa, biblioteka.  Charakterystyczne – co pokazuje odsłonięty kawałek ściany – jest to, że do jego budowy wykorzystano rudę żelaza, jako tani i łatwy w obróbce materiał, co można zauważyć i przy innych budowlach  w tych okolicach.

Dzisiejszy Grabów to także spożywcza spółka giełdowa  Profi  S.A. – pasztety, zupy,  II dania, itp… – z tego też powodu nasz krótki pobyt zwiększył znacząco obroty handlujących tymi produktami miejscowych  sklepów…

Mówiąc o Grabowie nie można nie wspomnieć o rzece  PROSNA  – lokalnej Rospudzie…   http://www.powiatostrzeszowski.pl/po/index.php?option=com_content&task=view&id=70&Itemid=35&limit=1&limitstart=3

Kolejnym naszym celem był  KOTŁÓW, najstarsza osada na tej ziemi (XI w), z najciekawszym w okolicy zabytkiem zlokalizowanym na Kotłowskiej Górze (230 m npm)  czyli romańskim kościołem  z XII w.  który – wg legendy – budowali aniołowie, a kamienie do budowy nosiły diabły. Pochodziły one z kamieniołomu fundatora Piotra Włostowica  w Sobótce (D.Śl.),

W świątyni powitał  nas, niezwykle życzliwie i sympatycznie, Proboszcz  ks.Adam  Kosmała,  na wstępie prezentując zupełnie  niezłą znajomości naszej strony internetowej.

We wnętrzu kościoła zwraca uwagę piękny rokokowy ołtarz główny z obrazem Matki Boskiej Kotłowskiej,  autorstwa wrocławskiego artysty Adama Scholza (1605r).

Kotłów znany jest również z zaistniałego  40 lat temu  konfliktu między parafianami a Kurią   Metropolitalną w Poznaniu,  w wyniku  mianowania nowego proboszcza  wbrew woli parafian,   żądających awansowania dotychczasowego wikarego. Konfrontacja ta w kolejnych fazach,  przybierała  formy i natężenie właściwe raczej dla wojen religijnych – „… podział dotknął prawie każdą rodzinę.., dzieci wystąpiły przeciwko rodzicom…brat poniósł rękę na brata… problemem stał się pochówek zmarłych – nawet ich traktowano jako wrogów…   Dochodziło do wzajemnych prześladowań, niszczenia dóbr, a nawet walk”.  Po kilku latach, mimo usiłowań i nacisków wiernych, „ich” proboszcz nie tylko nie został przez Kurię zaakceptowany – a wręcz przeciwnie, „zasuspensowany i ekskomunikowany” na wskutek przestępstw kanonicznych. W odpowiedzi, większość parafian wraz z (byłym już) księdzem zadeklarowało przejście do Kościoła Polskokatolickiego – powstała nowa parafia polskokatolicka. Konflikt trwał nadal…   Na początku lat 80-tych zakończono budowę nowego kościoła, (arch. Wacław Kozieł z Wrocławia), mającego  obecnie najwyższy status jedynej w  kraju  Prokatedry   polskokatolickiej – (katedry znajdują się we Wrocławiu, Częstochowie i Warszawie). Aktualnie w parafii w Kotłowie mniejszość (ok. 700 osób) należy do Kościoła  rzymskokatolickiego, większość (ponad 2000 osób) – do Kościoła  polskokatolickiego.  Początkowa nienawiść  zamieniła się w pokojowe współistnienie – rodziny już się ze sobą spotykają, rozmawiają, mimo, że chodzą do różnych kościołów. Obydwa Kościoły mają podobną liturgię i doktrynę – podstawowe różnice, to odrzucenie dogmatu o nieomylności papieża, zniesienie celibatu księży oraz spowiedź powszechna obok spowiedzi usznej.

Opuszczając kościół po niezwykle interesującym spotkaniu z księdzem Adamem  Kosmałą,  zadawaliśmy sobie nawzajem pytanie –  jak mogło do tego dojść  w  Europie w II poł. XX w !?

…. Niestety, ulewa  uniemożliwiła nam podziwianie ze wzgórza w Kotłowie   wspaniałych widoków na doliny Prosny i Baryczy, leżące  100-150 m  niżej.

Więcej >>>    

http://www.opiekun.kalisz.pl/148/tekst_5.htm  

http://pl.wikipedia.org/wiki/Kot%C5%82%C3%B3w#Zabytki  

  Z Kotłowa  udaliśmy się do MIKSTATU – miasteczka nazywanego często żartobliwie „małym Paryżem” ze względu na podobieństwo herbów obu miast (Gozdawa – podwójna biała lilia andegaweńska ze złotą przepaską).  W strugach deszczu zatrzymaliśmy się  przy cmentarzu,  gdzie znajduje się zabytkowy kościółek drewniany Św. Rocha  z XVIIIw,  kryty gontem i blachą.

Ciekawostką jest odpust Św. Rocha, który od wielu pokoleń przypada w Mikstacie na dzień 16 sierpnia – mieszkańcy gminy przyprowadzają wtedy na poświęcenie zwierzęta gospodarskie i domowe, aby Św. Roch chronił je od chorób.

W  Mikstacie  urodził się Prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz , który  uczęszczał do Liceum Ogólnokształcącego w Ostrzeszowie.

http://www.powiatostrzeszowski.pl/po/index.php?option=com_content&task=view&id=70&Itemid=35&limit=1&limitstart=2 

www.mikstat.pl

 Z Mikstatu  wyruszyliśmy do stolicy powiatu –  OSTRZESZOWAwww.ostrzeszow.pl; http://pl.wikipedia.org/wiki/Ostrzesz%C3%B3w) gdzie przed budynkiem starostwa powiatowego  oczekiwał na nas Pan Bohdan  Ogrodowski – szef  promocji starostwa, który  opowiedział nam  o historii oraz  współczesności  miasta, gminy i powiatu.  Spotkanie odbyło się przy tablicy  upamiętniającej  kilka  tysięcy  ofiar akcji wysiedleńczej i wywłaszczeniowej w czasie okupacji hitlerowskiej  –  mieszkańców ziemi ostrzeszowskiej.

Ponadto, w okresie (1940-45)  przez obóz jeniecki  w Ostrzeszowie  przewinęło się ok. 150 tyś.  (przy 5 tyś stałych mieszkańców) internowanych cywilów oraz jeńców alianckich różnych narodowości. Wśród uwięzionych znalazł się o. Maksymilian Kolbe, skąd został wywieziony  do obozu koncentracyjnego, co upamiętniają tablice pamiątkowe.

      Ponowne opady deszczu zmusiły nas do obejrzenia wyłącznie przez szyby samochodu  m.in. pomnika  harcerzy (ok. 3 metrowa lilijka), dokumentującego  bardzo bogate  tradycje harcerstwa ostrzeszowskiego,  oryginalny basen kąpielowy w lasku brzozowym,  stadion (popularny Cross Ostrzeszowski), itp.. 

Wyjeżdżając z Ostrzeszowa, odwiedziliśmy w szpitalu kontuzjowanego Andrzeja,  będącego  po kolejnych badaniach i w dobrym ( w miarę)  humorze, zadowolonego z opieki.

Ponieważ nadal lało, sobotni wieczór spędziliśmy nie przy ognisku, lecz w sali, przy filmach Andrzeja Lisowskiego,  rozmowach oraz degustacji  różnych  płynów – oraz chleba ze smalcem (m.in.)…. Odwiedził nas również  nasz  przewodnik z Ostrzeszowa Bohdan Ogrodowski z małżonką, którego uhonorowaliśmy   okolicznościowym dyplomem. 

 

Niedziela (3.06) – na poranną, godzinną   jazdę konną  zdecydowały się tylko  dwie osoby – koleżanka- Szwedka oraz Krzysztof   Cholewicki (Kach).

Śniadanie, pakowanie, rozliczanie, alokacja pasażerów  do poszczególnych  samochodów oraz -jeszcze  przed ostatecznymi pożegnaniami i wyjazdem  – sesja zdjęciowa z  udziałem  ogiera  „Halogen”,  wnuka   słynnego ogiera EL PASO, sprzedanego do USA na aukcji w Janowie w 1981r  za kwotę 1 mln USD. ( Wcześniej został tam wypożyczony i w 1976 r zdobył tytuł championa USA ). Było to w okresie światowej koniunktury na konie arabskie, kiedy padały cenowe rekordy za polskie araby – w 1985 r. na aukcji w USA klacz Penicylina została sprzedana za 1,5 mln dolarów, Diana – za 1,2 mln dolarów  a ogier Bandos w 1983 r. osiągnął cenę 806 tys. USD.

(Polecam  >> http://serwisy.gazeta.pl/turystyka/1,50355,399667.html?as=1&startsz=x

 Po opuszczeniu gościnnego FORANU, w mniejszej już nieco grupie ponownie udaliśmy się do OSTRZESZOWA, tym razem do Muzeum Regionalnego im. Wł. Golusa, znajdującego  się w Ratuszu na rynku.( http://ock.ostrzeszow.pl/index.php/muzeum_regionalne)    Najpierw obejrzeliśmy wystawę poświęconą  Antoniemu Serbeńskiemu (1886-1957),   absolwentowi krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, uczniowi m.in. Leona Wyczółkowskiego,  znanemu w płd. Wielkopolsce (i nie tylko) artyście, głównie pejzażyście,  stosującemu w swoich  pracach różnorodne techniki (olej, akwarela, pastel, ołówek, drzeworyt).  Wniósł on w środowisko ziemi ostrzeszowskiej i południowej Wielkopolski powiew innego świata, galicyjski koloryt oraz młodopolską nonszalancję, nie mogąc jednak początkowo liczyć na zrozumienie i akceptację.   W Ostrzeszowie spędził prawie ćwierć wieku, w br. przypada 50 rocznica Jego śmierci –  pochowany jest na miejscowym cmentarzu.

           Jedną z wiodących kolekcji  muzeum  stanowią  pamiątki, dokumenty, fotografie z okresu II wojny światowej, ze szczególnym uwzględnieniem  pamiątek norweskich.   Po klęsce Norwegii niemieckie władze okupacyjne wystosowały do norweskich oficerów pismo, którego nagłówek brzmiał dosłownie „Zaproszenie do internowania”. Zobowiązywało ono żołnierzy  do stawienia się w punktach zbornych – po wywiezieniu z Norwegii i  przejściowym pobycie w obozach jenieckich na terenie Polski, oficerowie ci  trafili do oflagu XXI C w Ostrzeszowie w sierpniu 1943 r.  Do wyzwolenia  w obozie przebywało ich ponad 1100,  w tym naczelny dowódca norweskich sił zbrojnych generał Otto Ruge.

W 1982 r muzeum nawiązało współpracę z norweskim środowiskiem kombatanckim dzięki pracownikowi Norweskiego Czerwonego Krzyża, którego ojciec również był więźniem  oflagu – stając się z czasem kompetentnym ośrodkiem muzealno-dokumentacyjno-informacyjnym,  dotyczącym  norweskich oficerów więzionych w czasie II wojny światowej w obozach jenieckich na terenach okupowanej Polski.   

(Więcej info  >>  http://oflag21c.ovh.org/ )

Stała wystawa w muzeum nosi tytuł „Oficerowie norwescy w oflagu XXI C” – w dniach 29.06-1.07 br. w ramach, Dni Ostrzeszowa odbędzie się cykl imprez  polsko-norweskich, w tym sesja..

Następnie udaliśmy się do baszty, będącej pozostałością  po zamku obronnym z XIV wieku,  która  po odrestaurowaniu stanowi punkt widokowy (24m) umożliwiający podziwianie  panoramy  miasta i okolic, w tym zabytków. Jednym z nich jest klasztor pobernardyński z przełomu XVII/XVIII w. na miejscu wcześniejszego, drewnianego spalonego w czasie najazdu szwedzkiego. Obecnie znajduje się tam klasztor Zgromadzenia Sióstr Najświętszej Rodziny z Nazaretu. Inne ciekawsze zabytki, widoczne z wieży to m.in. późnogotycki kościół farny z połowy XIV wieku oraz wieża wodociągowa z 1917 r. W baszcie znajduje się również ekspozycja narzędzi tortur, świadcząca o dużej  kreatywności  ich konstruktorów oraz  dobrej  znajomości ludzkiej anatomii. Ponadto –  ich specyficznym poczuciu humoru, albowiem niektóre z  urządzeń  to innowacyjne projekty, budowane z myślą i intencją  uczynienia  „procedur śledczych” bardziej humanitarnymi (sic!). Mogła się o tym przekonać nasza Pani ZGAGA, która bez większego uszczerbku na zdrowiu zasiadła (i potem jeszcze wstała o własnych siłach) na fotelu z kolcami – czyżby wpływ / współczesne  wcielenie którejś z  „pań z Doruchowa” ?  Po muzeum i baszcie kompetentnie oprowadzała nas pani pracująca w muzeum.

Kolejny – i ostatni już etap to ANTONIN.  Niewiele brakowało, aby na trasie doszło do kolizji  samochodu Andrzeja Lisowskiego z moim – z  analizy  tej sytuacji przez pryzmat kodeksu drogowego jednakże  rezygnuję – najważniejsze, że  na miejscedotarliśmy bez problemów…Antonin to przede wszystkim Radziwiłłowie (ordynacja przygodzicka)   i  pałacyk myśliwski, wybudowany  w latach 1821- 1826 w/g projektu  znanego architekta berlińskiego Karola Fryderyka Schinkla dla  Księcia  Antoniego  Radziwiłła, herbu Trąby, namiestnika Wielkiego Księstwa Poznańskiego, mianowanego na to stanowisko przez króla pruskiego w 1815r.  Przed wizytą w pałacyku  udaliśmy się do kaplicy grobowej Radziwiłłów, znajdującej się po przeciwnej stronie drogi, która jest dostępna wyłacznie  po uprzednim umówieniu się.   Mauzoleum to nawiązuje zarówno do stylu romańskiego jak i bizantyjskiego, w dużym oknie znajduje się witraż z Matką Boską Ostrobramską – ślad powiązań Radziwiłłów z Litwą. Zwraca uwagę, pochodzący prawdopodobnie z VI w. i wykonany na terenie państwa bizantyjskiego,  bogato rzeźbiony łuk triumfalny z białego marmuru, przedstawiający  240  misternych figur, z których każda jest inna. Po zdemontowaniu wspólnymi siłami części podłogi zeszliśmy do podziemi, gdzie znajdują się trumny  kilkunastu  członków tej magnackiego  rodziny. Niektóre z nich są uszkodzone, m.in. przez złodziei, a także zapewne przez ks. Michała (8 imion) Radziwiłła („Rudego”), ostatniego ordynata przygodzickiego i „czarnej owcy” w rodzinie. Jego hulaszczy tryb życia, złe zarządzanie majątkiem i w efekcie znaczne straty,  spowodowały ustanowienie kurateli sądowej. Rozwścieczony „Rudy” powyrzucał w odwecie z krypty trumny ze zmarłymi członkami rodziny, w tym swojego syna Michała, który zginął śmiercią lotnika w 1920r.Część trumien wróciła potem do podziemi, jednakże 9 z nich nadal znajduje się w ziemi/grobach na przykościelnym cmentarzyku.  Po wybuchu II wojny światowej Michał – który od najmłodszych lat uważał się za Niemca – w ohydnym geście podarował pałac w Antoninie Adolfowi Hitlerowi, co jednak nie uchroniło go przed koniecznością opuszczenia Antonina i oskarżenia o kontakty z Żydami… zmarł w 1955r. w wieku 85 lat na Wyspach Kanaryjskich w majątku swojej drugiej żony, którą zresztą wiele lat wcześniej opuścił dla innej kobiety, planując przy tym popełnienie bigamii…

Więcej info  >>  http://pl.wikipedia.org/wiki/Radziwi%C5%82%C5%82owie

       Wspomniany już pałacyk myśliwski był ostatnim etapem naszych wojaży. Oryginalność tej budowli polega m.in. na tym, że jest wzniesiona na planie ośmioboku z czterema skrzydłami, oraz z uwagi na zastosowany  budulec – cegła i ruda darniowa  dla poziomu piwnic oraz drewno modrzewiowe z ceglanym wypełnieniem dla pozostałych 4  kondygnacji.  Środkową część budynku zajmuje tylko 1 ośmioboczna, trzykondygnacyjna sala myśliwska z ozdobnym stropem, wspartym na centralnej kolumnie, mieszczącej kominki i przewody kominowe. W pałacu tym,  na zaproszenie ks. Antoniego Radziwiłła, przebywał (co najmniej dwukrotnie w 1827 i 1829)  i koncertował Fryderyk Chopin – pamiątki po kompozytorze zgromadzone są  w wydzielonym Salonie Chopinowskim. W pałacyku odbywają się koncerty i festiwale –

więcej >>

 http://www.polskiedwory.pl/pages/polska/ostrow1.html    

http://www.ckis.kalisz.pl/antonin/antonin.php

Po wypiciu kawy, konsumpcji lodów i słodkości w ładnym bardzo wnętrzu/scenerii  oraz  spacerze po parku,   rozjechaliśmy się do swoich domów.

Niestety, nie wszystkie zgłoszone osoby pojawiły się na Spędzie – szkoda również, że  reprezentacja stolicy  przybyła  w tak  osłabionym  składzie, aczkolwiek znakomitym  – pomimo dogodnej lokalizacji (względnej bliskości Warszawy) oraz wielu wolnych miejsc w samochodzie Jurka  Tabora.

Dotarła za to reprezentacja  Europy  płn. –  Halina Rehnqvist (Kubzdela) wraz ze swoimi dwoma koleżankami – Szwedkami. Halinki nie widziałem ok. 30 lat – aczkolwiek nie może to chyba być prawda, bo w tak zamierzchłych czasach to na truskawki wybierała się jeszcze wówczas z drabiną…

  Ze swojej strony wszystkim bardzo dziękuję –  zawiedzionych i nieusatysfakcjonowanych – przepraszam!                                                                       

Wojciech Hendrykowski – wojthen@wp.pl

W tekście wykorzystano m.in. informacje zawarte w książce  Marka Olejniczaka  „Między Prosną a Baryczą” (wyd. PTTK Ostrów Wlkp  2001) oraz materiały Muzeum Regionalnego w Ostrzeszowie im. Wł. Golusa.

 

===================================================================

 

Pamiątkowa fotografia uczestników XVIII spędu

 

Obszerne i wyczerpujące sprawozdanie z ostatniego (być może na prawdę ostatniego) spędu starych konni zamieszczam jak wdać bez zdjęć. Autor opracowania uznał, ze skoro nie ma pełnej dokumentacji fotograficznej wszystkich miejsc jakie odwiedziliśmy w ciągu owych trzech dni nie warto dawać wyrywkowych fotografii którymi obecnie dysponuję. Lepiej podać linki do odpowiednich stron internetowych, gdzie każdy może w pełni satysfakcjonująco obejrzeć raz jeszcze wszystko to co nam tak pięknie pokazał. Gdy uda nam się skompletować serwis zdjęciowy, wstawię wówczas na stronę odpowiedni ich zestaw. Na razie zamieszczam na swoją odpowiedzialność tylko pamiątkową zbiorową fotografię, jaką zrobiliśmy przed wyjazdem z Doruchowa

Olo

 

 

 

© 2002-

2009 Stare Konie All rights reserved. Zalecana rozdzielczość 1024×768 oraz IE 5.5 lub nowszy.

III Bal AKJ, 2007

 

Sprawozdanie

 

W ostatnia sobotę karnawału „Konie Wiecznie młode”, czyli AKJ okresu Świniar,   zorganizował już po raz trzeci wielki bal. Stare Konie zostały zaproszone, a Heniutek Sheriff wszechczasów pełnił rolę honorowego gospodarza balu – otwierał bal, szedł w pierwszą parę inaugurującego tańca, wznosił zdrowie konie. Bal odbywał się w Klubie oficerskim „Oko” przy ul. Pretficza oczywiście we Wrocławiu, gdyż Młode Konie nie są zwolennikami imprez wyjazdowych.

Bal swoim charakterem przypominał nasze dawne bale rocznicowe, kolejne „Skoki na Bankiet”, był liczny – brało udział blisko setka kowbojów i kowbojek, barwny – stroje organizacyjne były zachowane z dużym pietyzmem i huczny – orkiestra grała co koń wyskoczy zagłuszając wszystko i wszystkich.

 

Huczny Bal AKJ w pełni

 

Oprócz tańców były również konkursy kowbojskie (piłowania kłody) i znane   inscenizacje (Carramba) .

 

Carrrramba!!

Dziewczyny młodokonne odtańczyły ognistego kankana.

 

     
Ognisty kankan 

Stare konie wystąpiły z klasycznymi tańcami kowbojskimi –  zespół „Gwiazdy szeryfa” dał pokaz line dance’a co zyskało powszechne uznanie.

 

Line dance w wykonaniu zespołu „Gwiazdy Szeryfa” (próba przed występem)
Tańce trwały do świtu, a stare konie nie ustępowały młodym na parkiecie

 

Bawiono się do bladego świtu, a stare konie nie ustępowały młodszemu pokoleniu
 ….i ja też tam byłem, sporo tańczyłem, gorzałkę piłem, a co zaobserwowałem tutaj umieściłem.

– Wasz Olo

Gala Starych Koni 2007

 

WIELKA GALA STARYCH KONI

czyli

VII Jubileuszowy Bal AKJ po Przejsciach

Jelenie Góra, pałac Paulinum

27 stycznia 2007

Ewa Formicka

 

Tegoroczny bal Starych Koni odbył się w ekskluzywnej scenerii Pałacu Paulinum w Jeleniej Górze, a organizatorem był Krzyś i Grażynka. Już pół roku temu znany był termin (27-28.01.2007) i miejsce, a Krzyś zapowiadał,  że będzie wielka gala, bo miejsce to wymusza.  Poszła w eter informacja, że obowiązują± stroje z epoki, choć nie sprecyzowano z jakiej – więc w tym temacie była dowolność.

Pałac Paulinum to była rezydencja rodziny Kramstów, przemysłowców pochodzenia niemieckiego, powstała w XIX wieku ma wzór kompleksów pałacowo – zamkowych Saksonii.

wnętrza, częściowo wyposażone w oryginalne meble z tamtych czasów, tworzą niepowtarzaln± atmosferę. Posiada 29 pokoi o wysokim standardzie i stylowym wyposażeniu. Umiejscowiony jest na szczycie osamotnionego wzgórza na obrzeżach miasta, a piękny park o gęstym zalesieniu i wysokie skałki powodują, że jest dobrze izolowany od zgiełku miasta.

Choć w tym roku prawie w ogóle nie było zimy, to wyjątkowo na „czas balowy” spadło sporo śniegu i park pałacowy nabrał szczególnego uroku. Aleja parkowa od kamiennej bramy do gmachu na szczycie wiodła przez dżunglę ośnieżonych choinek, co od momentu przyjazdu dobrze nastrajało. Część osób przyjechała już w piątek i te osoby skorzystały w pełni z uroków zimy, której do tej pory nie było szans uświadczyć. W sobotę po śniadaniu z oranżerii pełnej kwiatów poszli na spacer, jedni na  piękny jeleniogórski  rynek i okoliczną starówkę, inni w parkowe alejki.  Nie omieszkano też poinhalować się jodowanym powietrzem w pałacowej grocie solnej, której pokłady soli pochodzą aż z Morza Martwego i która jest jedną z atrakcji Pałacu. Pobyt w grocie szybko wrócił zdrowie paru Koniom, którzy dotarli na balową imprezę z mocno nadwyrężonym zdrowiem, bo właśnie we Wrocławiu szalał wirus.

Pałac Paulinum Jedna z baszt pałacowych
 Widok z okien pałacu na Karkonosze  Jeleniogórska starówka w zimwej szacie

 Niestety w nocy z piątku na sobotę i potem w sobotę do południa rozszalała się w rejonie Wrocławia i ¦widnicy taka śnieżyca, że ci, którzy na bal postanowili czy też musieli jechać w sobotę, stanęli przed nie lada wyzwaniem. Pierwsi odważni dojechali tylko do Krzyków, po czym zawrócili z powrotem, gdyż rokowania co do dalszej jazdy wydawały się beznadziejne. Rozgrzały się telefony, wymieniano informacje o prognozach pogody zasłyszanych w kolejnych dziennikach. Ostatecznie spora część osób wybrała jazdę pociągiem, a tylko sześciu śmiałków dosiadło jednak konie mechaniczne, ale jazda była chwilami dość dramatyczna. Jakkolwiek nie było w końcu aż tak Ľle, skoro Joanna z Tadeuszem pokonali trasę Wrocław-Jelenia Góra dwukrotnie – zapomnieli zabrać z domu…. strojów balowych. co uwiadomili sobie dopiero na rogatkach Jeleniej Góry.

W sumie na bal w różnym czasie i z różnych kierunków dojechało: 36 osób. W tym jedną trzecią stanowiła silna grupa Starych Koni, była też grupa przyjaciół Starych Koni zintegrowanych z nami od dawna, pojawili się przyjaciele przyjaciół i krewni Starych Koni a nawet przedstawiciele „Koni ¦rednich”. Jak twierdzi Krzyś, świeża krew od czasu do czasu jest bardzo wskazana.

Najbardziej wygrani byli Ci, którzy przyjechali poprzedniego dnia (Olowie, siostra Formisi z mężem i Andrzej „Żeglarz” znany nam z rajdu bieszczadzkiego i rajdobozów, ze swą uroczą żoną), bądź dotarli dostatecznie wcześnie (Astrid z Andrzejem). W sobotnie przedpołudnie Krzyś zorganizował dla nich wycieczką do pobliskiej stadniny (prywatnej) „Gostar”, gdzie nie tylko obejrzeliśmy piękny obiekt, stajnię, kryt± ujeżdżalnię, podziwialiśmy wspaniałe konie, ale raczyliśmy się w tutejszym barze pysznymi ruskimi pierogami, których tu nie gotują a pieką we frytkownicy. Przy stadninie działa sekcja sportowa, a prócz zwykłych zawodów, odbywają się tutaj w lecie zawody „West”, w różnych kowbojskich konkurencjach. Po obiekcie oprowadzał nas  kierownik ośrodka p. Rafał Szafir.

Tuż przed 20.00 wszyscy przyodziani w balowe szaty „z epoki” pojawili się w górnym korytarzu i w błysku fleszy rozpoczął się korowód zejścia ze schodów. Było przy tym sporo uciechy, a rozmaitość strojów była zdumiewająca.

W sali balowej czekały pięknie udekorowane stoły ustawione w podkowę, zasiedliśmy, a Krzyś przemówił.

Powitał, życzył, zapowiedział…

Po zagajeniu kelnerzy w białych kitlach wnieśli gorące dania, a że w brzuchach burczało, więc przystąpiliśmy do pałaszowania. Dania były wykwintne i smaczne, więc znowu każdy dobrze się nastroił.

Przez resztę wieczoru i nocy w sąsiedniej sali działał szwedzki stół, pełen pyszności, gdzie krzepiliśmy nadwątlone siły, a w drugiej sali działał barek, gdzie rozcieńczaliśmy krew alkoholem, co skutkowało niezbędnym, dobrym humorem.

A potem była już tylko muzyka, tańce i swawole. Zaproszony zespół grał świetnie (choć trochę testował nasze uszy), nikt się nie lenił i nie ustawał, a rytmy były chwilami mocno ekspresyjne. W przerwie między tańcami w holu pałacowym obejrzeliśmy mrożące krew w żyłach sceny rzucania nożami do celu. Czarny kowboj najpierw rzucał do tarczy, a potem do czerwonej kowbojki „przyklejonej” do tejże tarczy, obrysowując jej kształty nożami ostrymi jak brzytwa.  Absolutnie podniósł nam adrenalinę, gdy przystąpił do tego wyczynu z zawiązanymi oczami. Parę osób nie mogło na to widowisko patrzyć. Ale ostatecznie kowbojka przeżyła, odetchnęliśmy z ulgą  i wróciliśmy do dalszej zabawy. 

Miłym akcentem były podziękowania i drobne upominki: dla szeryfa naczelnego Starych Koni Ola – za całokształt, oraz dla Andrzeja L., który niezmordowanie kręci filmy na wszystkich naszych imprezach i które w przeciwieństwie do innych mediów są dostępne do oglądania „od zaraz”.

O 24.00 odśpiewaliśmy „zdrowie konia”, ale nie był to bynajmniej koniec zabawy. Trwała dalej do 3.00 nad ranem, a rytmy były coraz energiczniejsze. Zaczerpnąć tchu chodziliśmy do pięknej oranżerii, skąd za oknem, w blasku latarni, można było delektować oczy wirującym śniegiem obsypującym  puchem konary starego drzewa.  Na pewno dla wielu była to jedyna okazja tej zimy.

W niedzielę późniejszym porankiem spotkaliśmy się na śniadaniu w uprzątniętej sali balowej. Wcinaliśmy dobre rzeczy, leniwie gawędziliśmy. Grażynka zaoferowała się oprowadzić towarzystwo po całym pałacu, co skrzętnie wykonaliśmy. Obejrzeliśmy wszystkie zabytkowe sale, w tym salę gdańską z XIX w., z oryginalnymi meblami z epoki, posłuchaliśmy historii obiektu, zobaczyliśmy ciekawą galerię zdjęć w oranżerii. Parę osób pognało jeszcze do parku nacieszyć się i pooddychać zimą i po tym ostatnim akcencie rozjechaliśmy się do domów. Nie wszyscy wszakże – Olowie zostali jeszcze do następnego dnia. Dzięki temu mogli wysłuchać koncertu muzyki jazzowej, który odbył się w pałacu w niedzielny wieczór. Grał zespół „Nestor Band” – ten sam, który przygrywał nam ubiegłej nocy do tańca. Tu dopiero można było właściwie docenić jego kunszt. Koncerty „Muzyka w Pałacu Paulinum” odbywają się tu tradycyjnie w każdą ostatnią niedzielę miesiąca i cieszą się wśród Jeleniogórzan wielkim powodzeniem (miejsca trzeba rezerwować z miesięcznym wyprzedzeniem).

W poniedziałkowy poranek można było na odmianę podziwiać z okien pałacu stado saren, które podeszły bardzo blisko i spacerowały po alejkach parkowych pogryzając gałązki wystające ze śniegu, Hania zrobiła im kilka zdjęć.

 

Bal z „przyległymi” atrakcjami należy uznać za udany, a Grażynka i Krzyś robili wszystko by tak było. Dwoili się i troili aby każdemu dogodzić, zapewnić maksimum atrakcji i pełny luksus, jak na wielką galę starych koni przystało.

Do domów wyjechaliśmy zadowoleni.


Zdjęcia: Grażyna Formicka-Zeppezauer, Hania Olszowska, Grzegorz Hołdys
Na stronę wstawił: Olo

Co się zdarzyło u Starych Koni w roku 2007

 

Po dwóch latach prezentacji zdjąłem z naszej strony internetowej sprawozdania z imprez  starokońskich, które odbywały się w roku 2007 i wcześniej. Tu omówię tylko pobieżnie co się wówczas zdarzyło.

Rok 2007 był bogaty w wydarzenia. Odbyły się dwa spędyXVIII w Doruchowie (1-3.VI.2007) i XIX w Katach Bystrzyckih (16-18.XI.2007); ten ostatni był szczególnie uroczysty, bo odbywał się w dziesięciolecie założenia stowarzyszenia „Stare Konie”.

Uczestniczyliśmy  w dwóch balach: Wielkiej Gali Starych Koni w pałacu „Paulinum” (27.I.2007), którą zorganizował Krzyś Dworowski wraz z Grażynką – był to nasz siódmy bal karnawałowy i w III Balu AKJ (17.II.2007), zorganizowanym przez „Młode Konie” w klubie oficerskim „Oko”.

 Jak co roku odbył się VI Huculski Rajd Konny (15-24.VI.2007) w Beskidzie Niskim i

V Rajdobóz starych koni (25.VIII-2.IX.2007) w Rakowie

Sezon zakończyliśmy Spotkaniem wigilijnych (14.XII.2007) które świętowaliśmy w Klubie Seniora na Biskupinie we Wrocławiu.

W tym roku zmarł też prof. Ludwik Maciąg, członek honorowy naszego AKJ-tu i uczestnik naszych rajdów konnych w latach 60-tych. Aukcja jego obrazów, jaką Krzyś Lorenz zorganizował na XIX Spędzie wsparła wydanie albumu pośmiertnego jego prac *).

Perof Ludwik maciąg na I Rajdzie AKJ Wrocław 1966 r

W roku 2007  nasz serdeczny przyjaciel Wuja Woyt został mianowany Ambasadorem RP w Królestwie Norwegii i Republice Islandii. Był tam akredytowany prze pełne cztery lata – do czerwca 2012.

OSLO 20070614:
Kong Harald mottok torsdag Polens ambassadør, Wojciech Kolanczyk, i høytidelig audiens på Slottet.
Foto: Bjørn Sigurdsøn / SCANPIX

Wuja Woyt składa listy uwierzytelniajace Królowi Norwegii

To wszystko zdarzyło się w roku 2007, zostało opisane i w swoim czasie umieszczone na naszej stronie internetowej. Strona ta miała jednakże ograniczoną pojemność i żeby można było wstawić kolejne relacje z naszych imprez w następnych latach trzeba było zrobić miejsce a więc usunąć stare wpisy. Wcześniejsze wpisy usunąłem w roku 2010, nie zlikwidowałem ich jednak. Odpowiednie strony html przetworzyłem na pliki pdf, powstawiałem do nich zdjęcia i wypaliłem na dysku CD, który Wam oferuję. Będę się starał w podobny sposób opracować materiały z pozostałych lat  i również udostępnić zainteresowanym jako uzupełnienie do filmów Andrzeja i Jurka oraz do bogatej fototeki zdjęć robionych przez wielu członków naszego towarzystwa. Ponieważ obecna strona, zmieniona i ulepszona w 2016 roku jest pojemniejsza, pliki te wracają sukcesywnie na nią i są umieszczane w archiwum, gdzie będzie je można znów przegladać.

 

 

Opracowanie płyty CD luty-marzec 2010
Ponowne wstawienie do archiwum marzec 2016

 

*) Michał Woźniak „LUDWIK MACIĄG”, album malarstwa, wyd. PUBLICUS, Warszawa 2008.