Archiwum kategorii: Bez kategorii

III Rejsorajd Starych Koni

 

 

 

W drogę do Puli, początku rejsu, wyruszyliśmy wynajętym busem w którym poza pasażerami znajdował się prowiant na cały dwutygodniowy rejs. Część załóg przyjechała prywatnymi samochodami.
Podróż odbyliśmy jednym ciągiem, nocą, bez przystanku bez specjalnych sensacji i przygód tak by jak najszybciej dotrzeć do sąsiadującej niedaleko PULI mariny ACI Pomer, gdzie miały oczekiwać na nas dwa wynajęte jachty.

Dnia 15.09.2017 w rankiem dotarliśmy do celu /mariny ACI POMER/ przystępując niezwłocznie do odbioru jachtów i pracochłonnego sztauowania prowiantu oraz bagaży, tak aby wygospodarować jak najwięcej czasu dla zwiedzania starej PULI .
PULA znajduje się w południowej części półwyspu ISTRIA a jej bogata historia obejmuje wpływy starożytnego Rzymu, Republiki Weneckiej oraz Monarchii Austrowęgierskiej co odzwierciedlone jest w stylu licznych budowli w tym najznakomitszych bo wybudowanych za czasów wpływów rzymskich – amfiteatr, świątynia Augusta, brama Herkulesa. Obok świątyni Augusta stoi zbudowany w stylu zdradzającym wpływy republiki Weneckiej ratusz.
16.09. w południe zmęczeni wczorajsza podróżą i zwiedzaniem ale szczęśliwi oddaliśmy cumy aby żeglować w kierunku znajdującej się na wyspie Losinj mariny ACI MALI LOSINJ, gdzie spędziliśmy miły wieczór na uroczystej wspólnej kolacji przygotowanej przez niezastąpionego Sławka, której daniem głównym była wyborna zupa krewetkowa spożyta z umiarkowaną ilością wina i lokalnej Travaricy. Podczas kolacji odbyły się też wstępne uroczystości kontynuowane w dniu następnym związane z 18 rocznicą urodzin Reni.
Kolejny dzień to wspólna wycieczka „James Bond Taxi” do oddalonego o kilka kilometrów przeuroczego miasteczka Veli Losinj /zdjęcie poniżej/ w którym po jego zwiedzeniu, kontynuowaliśmy uroczystości urodzinowe Reni.

Powrót późnym popołudniem na jacht poprzedzony kąpielą w morzu nie wróżył załamania słonecznej pogody kolejnego dnia.
W dniu następnym, jak przystało na żeglarskich „twardzieli” postanowiliśmy bez względu na ulewę oraz bardzo silny wiatr przeciwny naszemu kursowi kontynuować żeglowanie w kierunku kolejnej wyspy i mariny RAB. …
Jak widać na mapie, wyspa Losinj jest bardzo długa. Aby zaoszczędzić drogi i czasu postanowiliśmy skorzystać z możliwości skrócenia drogi polegającej na wykorzystaniu znajdującego się mniej więcej w połowie wyspy przejścia połączonego obrotowym mostem, otwieranym dwa razy dziennie. Aby zrealizować ten zamiar musieliśmy stawić się w przejściu przed otwarciem mostu o godzinie 9.00 i tak też uczyniliśmy.
Po wyjściu z wąskiego przejścia na otwarte morze zaczęło się piekło silnego sztormu wywołanego lokalna borą oraz wzmagającego się coraz bardziej wiatru i siekącego ulewnego tropikalnego deszczu którego siła ciągle rosła w miarę oddalania się od lądu .

W końcu późnym popołudniem zmoknięci do suchej nitki szczęśliwie dotarliśmy do mariny i wyspy RAB /zdjęcie poniżej/. Pogoda stopniowo do wieczora się uspokoiła i zmoknięte do suchej nitki załogi mogły się przebrać w suche ubrania i przystąpić do suszenia.

Ranek do południa kolejnego dnia spędziliśmy na zwiedzaniu uroczego miasteczka RAB.
Marina RAB była miejscem gdzie trasy rejsów obu jachtów musiały się rozłączyć. Z żalem pożegnaliśmy Heniutków gdyż ich jacht wyczarterowany był na tydzień. W związku z czym kończyli rejs 23.09., co powodowało że musieli kierować jacht na północ aby nie oddalać się zbytnio od PULI. Zaś załoga MAUN kończyła swój dwutygodniowy rejs 30.09. obierając kurs na południe aby żeglować do kolejnego celu znajdującej się na drugim południowym końcu wybrzeża Chorwacji wyspy BRAĆ i mariny ACI MILNA.
Emocjonująca żegluga trwała całą noc przy silnym sprzyjającym wietrze tak że udało się nam osiągnąć zaplanowany cel w południe kolejnego dnia.
Specyfika żeglugi w nocy wymaga dużej koncentracji i bezbłędnego rozpoznawania charakterystyk świateł kolejnych latarń i świateł wyznaczających trasę zamierzonej żeglugi oraz ograniczających miejsca niebezpieczne takie jak płycizny i inne przeszkody podwodne …… w sytuacji kompletnej ciemności. Na dodatek istotne dla żeglugi światła lamp i latarń zlewają się w ciemnościach z łuną nieistotnych dla żeglugi mijanych wzdłuż wybrzeża świateł miejskich. Jakikolwiek błąd w nawigacji to koniec rejsu . Na szczęście pomaga w tym nawigacja satelitarna wskazująca aktualną pozycję ustaloną na specjalnych elektronicznych mapach morskich wyświetlanych na ploterach /w naszym przypadku moim laptopie/ wykorzystujących technologię satelitarną GPS.

Tak więc po wykonaniu dużego nocnego żeglarskiego skoku wzdłuż całego chorwackiego wybrzeża dotarliśmy szczęśliwie do celu
którym była urocza marina ACI MILNA.


Zgodnie z naszymi wcześniejszymi przewidywaniami w południowej Chorwacji pogoda znacznie się poprawiła co spowodowało że pomimo braku snu poprzedniej nocy zwiedziliśmy wszelkie możliwe atrakcje niewielkiej wyspy aby późnym wieczorem udać się w objęcia Morfeusza.
Następnego słonecznego poranka oddaliśmy cumy skierowując się do Trogiru którego początki sięgają III w p.n.e . Starówka Trogiru wpisana jest na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury i Przyrody UNESCO. Zwarta, średniowieczna starówka Trogiru położona jest na wyspie. Wzdłuż portu znajduje się wysadzany palmami, szeroki bulwar, wokół którego skupia się wieczorne życie miasta. Znajdują się tam najważniejsze zabytki, ale też restauracje, bary i hotele. Historyczne centrum za pośrednictwem mostu połączone jest z kontynentalną częścią Chorwacji. Drugi z mostów prowadzi na wyspę Ciovio.

…….Z wielkim trudem późnym popołudniem znaleźliśmy wolne miejsce w oddalonej kilka kilometrów od centrum miasta ogromnej marinie ACI TROGIR w której oraz w jej okolicach cumowało tysiące jachtów. Nie tracąc czasu niezwłocznie przystąpiliśmy do zwiedzania Starego Miasta „by night” kontynuując je następnego dnia wczesnym rankiem licząc na brak tłoku. Ku naszemu zaskoczeniu miasto już od rana wypełnione było ruchliwym tłumem turystów którzy przybywali tu licznie ogromnymi wielotysięcznymi wycieczkowcami oraz krążącymi bez przerwy nad miejscowym lotniskiem samolotami. Trudno sobie wyobrazić co dzieje się tutaj w t.zw sezonie. Stare Miasto wywarło na nas duże i niemożliwe do krótkiego opisania wrażenie podobnie jak Stari Grad w Dubrowniku.
Na miejscowym targu zakupiliśmy zapas owoców oraz świeże ryby /dorady/ i udaliśmy się na jacht aby oddać cumy i skierować się do kolejnej wyspy VIS i mariny KOMIŻY.

Do wyspy VIS dopłynęliśmy o zmroku a że głównym naszym celem była Błękitna Grota znajdująca się na sąsiadującej o kilkanaście mil wyspie BISEVO postanowiliśmy zaoszczędzić kasę na opłaty portowe i „przenocować na kotwicy” tym bardziej że zwiedzanie groty wymuszało na nas podniesienie kotwicy bardzo wcześnie rano aby dotrzeć do wyspy BISEVO w odpowiedniej porze zastając specjalne warunki pogodowe.
Najlepiej jest zwiedzać jaskinię pomiędzy godziną 11 rano a południem w słoneczny dzień, przy spokojnym morzu, gdyż wtedy promienie słoneczne dostają się poprzez otwór znajdujący się w sklepieniu jaskini i odbijają się od piaszczystego podłoża, wypełniając ją błękitnym światłem.

Z wyspy BISEVO skierowaliśmy się na noc do pobliskiej Rogoźnicy /marina ACI FRAPA/ cumując wśród jachtów bogaczy tego Świata aby przetrwać do rana. Rogoźnica to typowe, kameralne, chorwackie miasteczko w którym byliśmy już dwa lata temu więc zwiedzanie mieliśmy z głowy. Wolny czas poświęciliśmy na prozaiczne czynności zatankowania wody, naprawę uszkodzonego żagla oraz udrożnienie zatkanego WC. W Chorwacji, jak dowodzi praktyka, lepiej wykonać naprawy samemu, gdyż za skorzystanie z serwisu, cokolwiek by to nie było, wystawią rachunek najmniej 100 euro.
Wczesnym rankiem kolejnego dnia wyruszyliśmy do następnej bardzo dużej mariny KORNATI znajdującej się w miasteczku Biograd na Moru. Samo miasteczko typowe chorwackie nie wyróżniające się niczym szczególnym za to marina ogromna. Biograd słynie z tego że odbywa się w nim corocznie bardzo duża wystawa jachtów.

Nazwa mariny KORNATI wywodzi się od znajdującego w pobliżu mariny archipelagu w większości nie zamieszkanych wysepek których cześć odwiedziliśmy w poprzednich latach.
Wczesnym rankiem śniadanko i oddajemy cumy, kurs na północ, wyspa PAG marina ACI SIMUNI, której cel osiągnęliśmy późnym popołudniem po trudnej całodniowej żegludze pod bardzo silny wiatr z północy ale przy bezchmurnej słonecznej pogodzie. Simuni to malutka znajdująca się w głębokiej zatoce zaciszna wioska z dwoma sklepami oraz dużym campingiem. Polecam wszystkim którzy kochają spokój, przyzwoite warunki aprowizacyjne na miejscowym campingu, piaszczyste plaże i brak tłumów oraz dobre warunki komunikacyjne. Charakterystyczny dla tego miejsca spokój udzielił się również nam .Popołudnie spędziliśmy na uzupełnieniu zakupów, spacerach i kąpieli. Rankiem jak zwykle solidne śniadanie i oddajemy cumy zmierzając dalej na północ kierując się na wyspę KRK marina ACI PUNAT.


W tym miejscu należy się może wyjaśnienie skrótu ACI /Adriatic Charter International / to 27 marin wśród około setki wszystkich chorwackich marin gwarantujących najwyższy standard zapewniający dla każdego jachtu stanowisko do ładownia akumulatorów, tankowania wody, wysoki standard toalet i WC, serwisu naprawczego, stanowiska przechowywania jachtów po sezonie żeglarskim, remontów przed kolejnym sezonem oraz rozrywki i restauracji. Poziom usług tych marin spokojnie dorównuje poziomowi najlepszych marin europejskich, co powoduje że bogacze tego świata licznie, chętnie, bezpiecznie a przede wszystkim tanio przechowują tutaj swoje wypasione jachty po sezonie .
Wracając do rejsu opuszczamy ACI SIMUNI i płyniemy dalej na północ z lewej strony mijamy wyspę MAUN imienniczkę nazwy naszego jachtu i pędzimy jak szaleni pod silny północny wiatr by późnym popołudniem osiągnąć nowo wybudowaną dużą marinę ACI PUNAT oddaloną parę kilometrów od największego miasta i stolicy wyspy KRK o tej samej nazwie KRK. Po bezproblematycznym zacumowaniu zamawiamy taxi i udajemy się na zwiedzanie miasta.

Miasto Krk jest stolicą wyspy i głównym ośrodkiem działalności w regionie. Stara część Miasta Krk jest otoczona 2000-letnimi murami obronnymi.
W miasteczku można doświadczyć klimatu starożytnej Chorwacji w całej jej wspaniałości. Na Placu Kamplin znajduje się imponujący Kasztel Fronkopański w którym organizowanych jest wiele imprez kulturalnych i okazałą starowieczną Bazylikę Najświętszej Maryi Panny.
Głównym punktem miasta jest Plac „Vela Placa” pełen kawiarń i restauracji gdzie zwiedzający mogą degustować smak różnorod-nych potraw, których podstawą jest tradycyjna kuchnia chorwacka i śródziemnomorska czego i my doświadczyliśmy. Późnym wieczo-rem pełni wrażeń wróciliśmy na jacht.
Wczesnym rankiem jak zwykle solidne śniadanko i oddajemy cu-my, kurs: marina ACI CRES na wyspie Cres. Początkowo słaby wiatr ciągle z północy coraz bardziej tężeje i mocno szkwali, robi się niebezpiecznie bo wchodzimy w ślizgi wiec refujemy grot żagiel, zrzucamy genua fok i mkniemy ekspresowo do zakrętu od którego mkniemy jeszcze szybciej w ślizgach z wiatrem osiągając w połu-dnie marinę Cres.

Cres to największe miasto i centrum turystyczne wyspy Cres /zdjęcie poniżej/. Malowniczo położone nad Zatoką Cres stare miasto posiada unikalną atmosferę z zabudową typową dla okresu weneckiego, pięknym portem sięgającym w głąb miasta z przepiękną bardzo zadbaną starówką. Liczne nadbrzeżne kawiarenki i restauracje oferują lokalne potrawy i wina. Idealne miejsce dla szukających spokoju i niepowtarzalnego klimatu, z dala od typowo turystycznego tłumu

Kolejnego dnia wczesnym porankiem wyruszamy do kresu naszego rejsu mariny ACI POMER którą osiągamy błyskawicznie w południe pędząc przy bardzo silnym północnym wietrze. Spieszymy się aby tego samego dnia zdać jacht. Planowana odprawa zdawania jachtu przebiegła sprawnie. Nienasyceni urokami PULI zdążyliśmy jeszcze odwiedzić i pożegnać ją, po raz ostatni delektując się grillowanymi kalmarami w jednej z licznych ulicznych bezpretensjonalnych restauracyjek.

Grilowane kalmary w Puli

Bardzo wczesnym porankiem kolejnego dnia pospieszne pakowanie bagaży i powrót .Pełni wrażeń, wynajętym busikiem ruszamy w drogę powrotną do domu. Późnym wieczorem tego samego dnia szczęśliwie i bez szczególnych przygód ekspresowo osiągnęliśmy granicę Czesko – Polską.

Autor testu i ilustracj: Zbigniew Bogenryter

Wigilia starokońska 2017

 

 

Tradycyjnie już od piętnastu lat Stare Konie  spotykają się przed Świętami Bożego Narodzenia, by podzielić się opłatkiem, złożyć sobie życzenia i pośpiewać kolędy. Tradycyjnie też spotykamy się prawie za każdym razem w innym miejscu. Również tradycyjnie miejsce to jest poszukiwane, zmieniane, dyskutowane i oprotesrtowywane. Dzieje się to głównie dla tego, że mieszkamy w różnych częściach Wrocławia, głównie na peryferiach, więc zawsze komuś jest to baaardzo daleko. Tym razem blisko było jedynie Rudej i Walterowi, którzy wynaleźli restaurację „Brochów” i tam zorganizowali naszą wieczerzę wigilijną.

 

1. Restauracja i Hotel „Brochów”

 

Trzeba przyznać że jest to miejsce urokliwe, zwłaszcza przytulne wnętrze, z kolumnami, miłym nastrojem. Właściciele na zapomnieli o choince i pysznym, dostosowanym do okazji menu, a organizatorzy o opłatkach, pięknych serwetkach z konikami.

 

2.  W restauracji przy stole 3. Olo otwiear uroczystą wiglię

 

O dziwo prawie wszyscy przybyli punktualnie, poza Heniutkami, którzy mieli jeszcze inna imprezę i zjawili się pod koniec Wigilii. Zasiedliśmy do pięknie udekorowanego stołu. Aby chwile porozmawiać a następnie Olo otworzył uroczystość i wszyscy poczęli składać sobie życzenia, dzieląc się opłatkiem. Przybyło nas dwadzieścia pięć osób, a więc nieco mniej niż zazwyczaj. Jak zwykle zjawił się nowy aczkolwiek spodziewany gość, w osobie Olka Mikuły, jeden z najstarszych AKJ-towiczów, który po  latach znów się odnalazł  i bardzo do naszego grona przylgnął.

 

4, 5. Dzielimy sie opłatkieem i składamy sobie życzenia

 

Gdy już wszyscy wszystkim złożyli życzenia, a Olo odczytał życzenia przysłane internetowo od Starych Koni z Antypodów i nieco bliższych zagranic, zasiedliśmy do wieczerzy. Jak zwykle tradycyjny barszczyk z uszami, pierogi, karp, groch z kapustą, kompot z suszu i makowiec. Wszystko było smaczne łanie i szybko podane a zapalone na stole świece dopełniły nastroju. Z głośników płynęły cichutko śpiewy  kolęd, a my pałaszowaliśmy ze smakiem. Największą furorę zrobiły pierogi ze śliwkami i kaszą.

 

6. Czekamy na barszczyk 7. Olo odczytuje życzenia przysłane mailem

 

Gdy towarzystwo się posiliło zaśpiewaliśmy i my parę kolęd, a „Święty Mikołaj” przyniósł prezenty. Było tych Mikołajów kilku. Bo Renia jak zwykle wynalazła coś ciekawego – kupiła każdemu dałą małego drewnianego konika, Olek przywiózł z Monachium słodkości, tym razem czekoladki Lindta, zaś Hania – dyżurny Święty Mikołaj, obdarowała każdego świeczuszką w kształcie aniołka lub dzwoneczka.  Rozmowom na różne tematy nie było końca. Tym bardziej, że Reniowie dzielili się swoimi wrażeniami z niedawno odbytej wycieczki do Ziemi Świętej.  

 

8. Śpiewmy kolędy 9. Oglądamy film z rajdu z 1969 roku

 

Na koniec Olek Mikuła sprawił nam niebywałą niespodziankę: Wyświetlił na telewizorze restauracyjnym film z III rajdu AKJ z roku 1969. Film ten nagrał na owym sławetnym rajdzie, a teraz go zdigitalizował i nam go przedstawił w całości. Łza się w oku zakręciła, gdy oglądaliśmy wyczyny nasze i naszych przyjaciół, jakże młodych i pięknych. 

W końcu trzeba było się rozstać. Jeszcze kilka osób zrobiło sobie zdjęcie na tle choinki i pożegnaliśmy się – do następnego razu.

W przyszłym roku w podobnym gronie chcemy pojechać w maju do Czech na także tradycyjny „Spęd Starych Koni”, może to się nam uda – musi. Na razie jednak szykujemy się do Gwiadki. Wesołych Świąt!     

 

Takst: Olo 
Zdjęcia: Zbyszek  
Wstawił na stronę: Olo

 

Już po wstawieniu tego sprawozdania na stronę i zdjęć Zbyszka do galerii Olek Mikuła przysłał zdjęcia które zrobił na wigilii. Nim je dołączone do galerii można je obejrzeć  klikając tutaj.

 

XXVI Spęd czyli Jubieleusz 20-lecia Starych Koni

 

Pewnego listopadowego dnia 1997 roku grupa byłych członków AKJ spotkała się w mieszkaniu Ola (z jego inicjatywy) aby powspominać stare czasy, pooglądać zdjęcia z dawnych lat, pośpiewać rajdowe piosenki. Przybyło ponad 20 osób, niektórzy nie widzieli się od wielu lat, a nawet od skończenia studiów. Doznaliśmy wielu wzruszeń oglądając pożółkle albumy, a delikatne w brzmieniu śpiewanie (sąsiedzi) przeciągnęło się do świtu. Tak powstało nieformalne stowarzyszenie pod nazwą „Stare Konie”.

I tak śpiewamy sobie i wspominamy  już 20 lat. Z tą tylko różnicą, że obecnie wspominamy to co się działo w czasie ery starokońskiej, gdyż od tego pierwszego spotkania przybyło wiele kolejnych. Przybyło nie tylko  spotkań, ale też nietuzinkowych pomysłów. Okazało się, że apetyt na życie mamy wielki – były rajdy, bale, rajdobozy i wigilijne opłatki. Oj, działo się działo. Ni z tego ni z owego stuknął okrągły Jubileusz, aż trudno uwierzyć.

A jak Jubileusz, to należało go godnie uczcić. Kilka miesięcy szukaliśmy miejsca na tą szacowną imprezę i ostatecznie zdecydowaliśmy się na ośrodek „Nad Potokiem” w Karpaczu, bardzo dobrej jakości i odpowiadający naszym potrzebom. Nie bez znaczenia był fakt, że włascicielką obiektu jest koleżanka ze szkoły Iwonki, a „znajomości” jak wiadomo są wielce pomocne w takich okolicznościach.  Ośrodek został na ten wieczór  zamknięty dla naszej grupy i tym samym mieliśmy zapewnioną intymność, dodającą pożądanego klimatu.

Zjeżdżaliśmy się od piątkowego przedpołudnia, do wieczora przyjechali prawie wszyscy. A przybyło 40 osób, w tym Eta z Paulem z Australii, Jola z Gerem z Niemiec i wiele innych osób z dalszych i bliższych zakamarków Polski. Jak zwykle miło się było spotkać, bo czy widujemy się często czy rzadko, zawsze  spotkania budzą pozytywne emocje. Wszyscy dostali ładne identyfikatory firmy Olo and Company. Grupa przedpołudniowa skorzystała z

 

1. Pensjonat Nad Potokiem w Karpaczu 2. W Czechach na piwku i knedlikach

 

pięknej, słoneczne pogody i na dobry początek ruszyła na Przełęcz Okraj i do Małej Upy w Czechach. Celem było czeskie piwo i knedliczki, ale przede wszystkim spacer w kolorowej, jesiennej scenerii.

O godzinie 17.00 gospodarze rozpalili na tarasie grilla i zaproszono do poczęstunku. Były dania ciepłe i zimne, w tym różne wędliny, sałatki i napoje. Pogoda pozwoliła do późnej godziny siedzieć na świeżym powietrzu, więc siedzieliśmy sobie przy drewnianych stołach, racząc się wykwintną kolacją, bardzo elegancko serwowaną. Gdy chłód dokuczył weszliśmy  pod dach i jakiś czas delektowaliśmy się oglądaniem zdjęć z pięknych chwil przeżytych w minionych dwóch dekadach. Wieczór tak mile przebiegał, że nikt nie myślał o spaniu. Ponieważ główną salę restauracyjną musieliśmy w końcu opuścić, zadekowaliśmy się w małej salce kominkowej, gdzie Wojtek odpalił gitarę. Osoby jeżdżące na rajdy są nie tylko dobrze wyedukowane wokalnie, ale też zawsze mają przy sobie śpiewniki, co razem zaowocowało czadowym, wieczornym koncertem. Dzień zakończyliśmy w bardzo dobrych nastrojach.

 

3.  Wieczorny gril 4. Ciepły, piątkowy wieczór
5. Wspominków nigdy dość 6. Czadowy, wieczorny koncert

 

Plany na sobotę były bogate, był to główny dzień Jubileuszu. W ramach rozbiegówki zaraz po śniadaniu ruszyliśmy w góry. W programie było karkonoskie schronisko „Samotnia”, do którego zamierzaliśmy ruszyć wspólnym pochodem. Marzyła się gorąca herbatka z szarlotką w kultowym schronisku, do tego za oknem Mały Staw w jesiennej scenerii. Niestety jadąc kawalkadą aut na parking koło kościółka Wang pogubiliśmy się po drodze i różne auta zaparkowały na różnych parkingach. Komórki nie działały, więc z konieczności w góry ruszyliśmy w licznych podgrupach. Był to być może ostatni słoneczny i ciepły dzień jesieni, więc w Karkonosze najechały tłumy turystów. Gdy w różnym czasie i różnymi drogami dotarliśmy do schroniska, zastaliśmy tam dzikie tłumy. Do bufetu była taka kolejka, że zrezygnowaliśmy z herbaty, szarlotki i widoku za oknem. Mały Staw sauté mieliśmy jak na dłoni, więc ciesząc się tym co było, posiedzieliśmy trochę, chłonąc góry i świeże powietrze. Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że prawie 90% uczestników Jubileuszu dotarło do „Samotni”, choć niektórzy  ostatkiem tchu. Parę osób zaliczyło inne, ambitne cele, więc  jak zwykle Stare Konie spisały się na medal.

 

7. Góry to piękny wynalazek 8. Samotnię już widać
9. Pod schroniskiem 10. Olowie na tle Śnieżki

 

Rozprężeni mogliśmy przystąpić do zasadniczego punktu programu, czyli do okolicznościowej Akademii. Do tego zadania właściciele obiektu udostępnili nam salę konferencyjną w sąsiednim budynku. Ubrani galowo stawiliśmy się tam o godz. 17.00. Heniu tradycyjnie polał geringerówki, a na boczny stół wjechał wielki tort, adekwatnie udekorowany. Heniu przeczytał wiersz okolicznościowy własnej produkcji i udzielił głosu Olowi. Olo, naczelny guru Starych Koni, przedstawił w skrócie historię naszej ostatniej dekady. Następnie jako Jednoosobowa Samozwańcza Kapituła Starych Koni przyznał dyplomy i flots osobom zasłużonym, czyli tym, którzy wykazali się w minionej dekadzie aktywnością na rzecz ogółu, w dziedzinie organizacyjnej lub medialnej. Byli to: Heniu, Renia z Andrzejem, Formista, Eta, Paul, Krzysiek, Iwona i Zbyszek (wyróżniony został też Ignaś, ale nie pojawił się w Karpaczu). Dyplomy były piękne, własnoręcznie wykonane przez Ola, tekst był  indywidualnie ułożony, pasując do zasług danej osoby. Pięć najbardziej zasłużonych osób dostało dodatkowo wspaniałe słodkości, ręcznie udekorowane końskimi motywami.

 

11. Początek Akademii 12. Teraz będą wyróżnienia
13. Wyróżnienia 14.  Pozostali wyróżniei

 

Należy tu przypomnieć, że podsumowanie i wyróżnienia za pierwszą dekadę miały miejsce na Jubileuszu 10-lecia w Kątach Bystrzyckich 10 lat temu, teraz celebrowaliśmy drugą dekadę.  

Akademia upływała w ciepłej atmosferze, realizowaliśmy kolejne punkty programu. Bo przecież nie mogło się obejść bez podziękowań dla Ola. Obdarowaliśmy naszego guru wspaniałym bolo, wykonanym na zamówienie, wg wybranego wzoru. Do tego był kubek z takim samym logo, jak strona tytułowa późniejszego pokazu slajdów. Podobny kubek dostał też Heniu, najogólniej mówiąc za osobowość.

 

15. Olo obdarowany 16. Jaki śliczny kubeczek
17. Ślinka leci… 18. Tort płonie

 

Zrobiło się tak słodko, że krokiem kolejnym mógł być tylko tort, na który każdy ze zniecierpliwieniem czekał. Tort był wspaniały, a do tortu bawarski Olek zasponsorował szampany, z wielką przyjemnością wypite. Nie pozostało nic innego jak zasiąść wygodnie w fotelach i obejrzeć pokaz slajdów przygotowany przez kronikarkę Formisię i pokazujący ostatnie 10 lat Starych Koni we wszystkich barwach. Przypomnieliśmy sobie spędy, bale, rajdy, rajdobozy i wigilie. Było dużo śmiechu, wzruszeń i wspominek. Publika żywo reagowała, wiele osób przypominało dodatkowe zdarzenia, które ubarwiały pokaz.

 

19. Oczekiwanie na projekcję 20. Łza się w oku kręciła…

 

Rzewność całkowicie by nas ogarnęła, ale właśnie zrobiła się 19.30, pora kolacji. Więc wróciliśmy pośpiesznie do pierwszego budynku, bo żołądki pilnie domagały się paliwa. Stoły były pięknie nakryte, obiad był wyśmienity i obfity. Po chwili do akcji wkroczył prawdziwy didżej i zaczęła się szampańska zabawa.  Biorąc pod uwagę naszą ostatnimi czasy średnio aktywną pilność w tańcowaniu,  trzeba przyznać, że tym razem daliśmy znowu czadu.

 

21. Zasiadamy do stołu 22. Tańce zaczęły się ostro
23. Kachu z Jagą dali czadu 24. Mama z synalkiem tez nie gorzej

 

Niestety w trakcie zabawy kilka osób przeszło na pół godziny do sąsiedniego budynku, by obejrzeć krótki film Jurka z Salina. Była to spontaniczna, nieplanowana samowolka, zakończona bardzo niemiłym zdarzeniem. Incydent zaburzył wspaniałą   atmosferę, ale to odrębny  temat i nie miejsce tutaj na szczegółowe relacje. Tak czy owak krzywa zabawy spadła i wkrótce zakończyliśmy imprezę zdrowiem Konia.

 

25. Zdrowie konia

 

Na szczęście był jeszcze ciekawy punkt programu w niedzielny poranek, więc wyjechaliśmy do domu ogólnie bardzo zadowoleni. Tą niedzielną atrakcją był pobyt w miasteczku westernowym w Ścięgnach. Ponieważ Zgaga ma tam „znajomości”, zorganizowała spotkanie ze znanym westernowcem panem Pokojem, a także jazdę konną w stylu west dla wszystkich chętnych. Jazda west jest tak diametralnie inna od jazdy klasycznej, że chętni mieli nie tylko dużo uciechy, ale też dużo całkiem nowych,  nieznanych przeżyć. Tym sympatycznym akcentem zakończyliśmy Jubileusz 20-lecia Starych Koni i rozjechaliśmy się do domów.

 

26. Piękna pamiątka z Western City

 

Następnego dnia weszliśmy w kolejną dekadę. Sobotni pokaz slajdów zakończony został zapytaniem: czy spotkamy się za 10 lat, czy będzie o czym sprawozdawać?  Autorka w  imieniu zebranych wyraziła nadzieję że tak. Zobowiązała też niejako zebranych do deklaracji, że nikt się nie mignie. A więc do dzieła, spróbujmy zrealizować to zobowiązanie.

 

27. Już za 10 lat kolejny Jubileusz!
Tekst: Formisia
Zdjęcia: Formisia, Zbyszek, Henio i inni
Na stronę wstawił: Olo
                                                           

Więcej zdjęć zobaczysz w galerii .                          

 

 

 

 

  

 

 

XVIII Spęd Starych Koni, 2007

RELACJA  Z  XVIII WIOSENNEGO  SPĘDU  STARYCH  KONI

 1–3  CZERWCA  2007r –  FORAN Club w DORUCHOWIE

( pow. Ostrzeszów)

Wojciech  Hendrykowski

         

Na temat spędu były liczne kontrowersje – czy w ogóle go robić, gdzie i kiedy. Rajdowicze twierdzili, że to za blisko rajdu – obydwie imprezy w odstępie zaledwie dwóch tygodni. Warszawska filia Starych Koni od dłuższego czasu miała nam za złe, że spędy organizujemy  gdzieś u podnóża Sudetów i dla nich to za daleko. Wszyscy zgodnie uważali, że ostatnio serwujemy trochę zbyt ubogi program. Postanowiliśmy więc, po pierwsze spęd zrobić bliżej Warszawy, a więc w południowej Wielkopolsce, a po wtóre wzbogacić program licznymi atrakcjami turystyczno-krajoznawczymi.

 Ostateczny wybór miejsca na XVIII  Wiosenny Spęd Starych Koni  dokonany został po uprzedniej wizji lokalnej, z udziałem Krzysztofa Lorenza, Andrzeja Olszowskiego oraz  moim – z uwzględnieniem opinii  Marioli Dębickiej-Pobłockiej z Grabowa.  Odwiedziliśmy kilka  miejsc  – w Kobylej  Górze,   Mikstacie  („Mikstat Las” – były  ośrodek szkoleniowy Hitlerjugend) oraz FORAN w Doruchowie  gdzie ostatecznie „wylądowaliśmy”.

DORUCHÓW zlokalizowany  jest pow. ostrzeszowskim, którego stolica – OSTRZESZÓW – położony jest między Kępnem a Ostrowem Wlkp.  przy drodze nr 11,  w kotlinie otoczonej Wzgórzami Ostrzeszowskimi.  W pobliżu znajdują się dwa najwyższe wzniesienia  Wielkopolski – Kobyla Góra (284 m npm) oraz , bliżej, Bałczyna (278 m npm).   Około 40 % powierzchni gminy zajmują lasy (grzyby, polowania), malownicze stawy, strumienie,  rozwinięta  infrastruktura turystyczna/agroturystyka,  rezerwaty, (Pieczyska, „Jodły ostrzeszowskie”), ośrodki jeździeckie, wiele ciekawych miejsc i zabytków,   itp..

Urodziłem się w Ostrzeszowie, poczułem się więc upoważniony do przygotowania koncepcji programu, przy aktywnej pomocy Marioli.

 Więcej >>>

www.powiatostrzeszowski.pl  

www.ostrzeszow.pl 

http://www.transvet.com.pl/foran.html   –  FORAN

  W  piątek (1.06) rano wyruszyliśmy  z Wrocławia dwoma samochodami, – ja z Olem, w drugim był Maciek Czarniecki, który, jak się okazało, jest prawdziwym mistrzem kierownicy. Na trasie spotkaliśmy się na dość dużej  stacji benzynowej. – w momencie, kiedy ją opuszczałem,  Maciek rozmawiał  przez komórkę – i następnie wyjechał na drogę „pod prąd” (w przeciwieństwie do mnie, co jednak  wymagało  kilkudziesięciometrowego  objazdu).  Po pewnym czasie  dzwoni Maciej – gdzie jesteście, jak Was mam złapać, bo jadę już prawie

150  km/godz.  i  nic...    Maciek – odpowiedział Olo –  jesteś znakomitym kierowcą, ale to my jesteśmy lepsi i tak niiiigdy nas nie dogonisz, dlatego lepiej  zwolnij  – ponieważ ….my jesteśmy za Tobą, z tyłu…

… Ale do celu dotarliśmy już razem…- po drodze odwiedzając Sanktuarium Św. Idziego w  MIKORZYNIE,  patrona płodności. 

„… Wstawiennictwo Św. Idziego okazało się skuteczne i 22 sierpnia 1085r.  urodził się (Władysławowi  Hermanowi) wymarzony syn.  Dano mu na imię Bolesław, a później otrzymał przydomek Krzywousty…”             Więcej>>>

http://www.powiatostrzeszowski.pl/po/index.php?option=com_content&task=view&id=70&Itemid=35

http://www.sanktuarium.idziego.of.pl/

 Po południu, dojechało jeszcze kilka osób i zgodnie z planem  przewodnictwo naszej grupy objął Pan Ryszard Mazur, kierownik Gminnego Ośrodka Kultury w  Doruchowie, który przez kilka godzin oprowadzał nas po okolicy i interesująco opowiadał o historii i współczesności tej gminy.

Najpierw odwiedziliśmy wieś TORZENIEC, gdzie zlokalizowany jest obelisk  upamiętniający fakt jednej z pierwszych na ziemiach polskich  zbiorowych egzekucji 34  mieszkańców  wsi i jeńców  wojennych,  dokonanej  przez Wehrmacht   już 1 i 2 września 1939r.

DORUCHÓW znany jest   z  „Uciesznego teatrum, albo sprawiedliwego niektórych niewiast karania”  czyli ostatniego (1775 r.)  na ziemiach polskich procesu czarownic i  następnie spalenia  na stosie 14  kobiet, oskarżonych o rzucanie czarów na dziedziczkę Doruchowa, która „..gdy dostała wielkiego bólu w palcu, a włosy na jej głowie zaczęły się zwijać – uznała, że jest to niewątpliwie urok rzucony przez wiedźmy”. Po próbie pławienia w wodzie, licznych i urozmaiconych torturach,  kobiety w beczkach  przywieziono na miejsce, wciągnięto na stos, przyciskając im kark i nogi dębowymi klocami…. Stos płonął całą noc…- oczywiście  na miejscowej Łysej Górze (Wzgórzu Czarownic), która  nie wzbudziła jakoś w nas większego przerażenia- kilka lat jednak minęło, a dziedziczki (nie mając kołtuna) też nie są już tak zawzięte…

Egzekucja w Doruchowie  wywołała ogromne poruszenie w całym kraju –  rok później sejm zabronił tępienia czarów za pomocą tortur i zniósł karę śmierci za nie…

W Doruchowie  znajduje się także kościół, obok którego zlokalizowany jest grobowiec rodziny Thielów, miejscowych b.właścicieli ziemskich – m.in. ppłk Stanisław Thiel dowodził  przebywającym tu sztabem Frontu Południowego w trakcie powstania wielkopolskiego.

W mini-muzeum (Izbie Pamięci)  w Gminnym Ośrodku Kultury   zapoznaliśmy się ze starymi sprzętami codziennego użytku, ubiorami i  obyczajami mieszkańców  tych okolic.  

Więcej >>

 http://www.doruchow.pl/      >> banerek >> „więcej o gminie Doruchów” (m.in.)   

http://www.powiatostrzeszowski.pl/po/index.php?option=com_content&task=view&id=70&Itemid=35&limit=1&limitstart=4   

Po powrocie do „miejsca zakwaterowania”, powitaniu przybyłych w międzyczasie osób, spożyciu  obiadokolacji,   resztę  wieczoru  spędziliśmy  przy ognisku, kiełbaskach i piwie  oraz  śpiewach i  rozmowach –  nie zapominając  oczywiście o nieśmiertelnym „Zdrowiu Konia”.  

Sobotnia (2.06)  jazda konna zapowiadała się  interesująco, m.in.  ze względu na pogodę – i zapewne taka byłaby do końca, gdyby nie przykry incydent, który zakończył się niestety  w szpitalu w Ostrzeszowie. Pechowcem okazał się Andrzej  Gasiński, który nie zdążył jeszcze dobrze ulokować się w siodle, kiedy znalazł się na ziemi, odnosząc dość poważne obrażenia (zwichnięcie i złamanie) łokcia. Natychmiast musiałem go zawieźć  do szpitala – prześwietlenie potwierdziło konieczność  przeprowadzenia operacji – pozostał w szpitalu z unieruchomioną ręką.  Konieczny  zabieg  odbył się kilka dni później w Piekarach Śląskich. Ten dzień i konie nie były szczęśliwe również i dla córki Andrzeja, Karoliny, która została zmuszona do rozstania się ze swoim rumakiem w trakcie ponad 3 godzinnej jazdy w terenie, na wytyczonej 18 km leśnej trasie. W spacerze uczestniczyło 8 koni, kilkanaście osób ulokowało się na znacznie bezpieczniejszym wozie, który towarzyszył jeźdźcom. Wóz jechał pięknymi ostępami leśnymi, na przemian wśród wysokopiennego boru, młodniaków, leśnych polan, przeważnie stępa, a za nim kawalkada jeźdźców. Niestety pierwsze kilometry dla konnych nie były zbyt ciekawe, gdyż konie, „wystane” poprzedniego dnia, były pełne energii, a wypadek, który się zdarzył przed stajnią,  nie nastrajał do ciekawszych ewolucji jeździeckich. Dopiero później, było sporo kłusa, nieco galopu.

   Popołudniowy program turystyczno-krajoznawczy, czyli samochodowy rajd po ziemi ostrzeszowskiej  zaczęliśmy od  GRABOWA /nad Prosną,   gdzie mieszka Mariola Pobłocka.  Jest to była wieś królewska, znana od XIIIw, – odwiedziliśmy zespół budynków pofranciszkańskich, z neobarokowym kościołem, gdzie znajduje się Izba Pamiątek, muzeum  pszczelarstwa, biblioteka.  Charakterystyczne – co pokazuje odsłonięty kawałek ściany – jest to, że do jego budowy wykorzystano rudę żelaza, jako tani i łatwy w obróbce materiał, co można zauważyć i przy innych budowlach  w tych okolicach.

Dzisiejszy Grabów to także spożywcza spółka giełdowa  Profi  S.A. – pasztety, zupy,  II dania, itp… – z tego też powodu nasz krótki pobyt zwiększył znacząco obroty handlujących tymi produktami miejscowych  sklepów…

Mówiąc o Grabowie nie można nie wspomnieć o rzece  PROSNA  – lokalnej Rospudzie…   http://www.powiatostrzeszowski.pl/po/index.php?option=com_content&task=view&id=70&Itemid=35&limit=1&limitstart=3

Kolejnym naszym celem był  KOTŁÓW, najstarsza osada na tej ziemi (XI w), z najciekawszym w okolicy zabytkiem zlokalizowanym na Kotłowskiej Górze (230 m npm)  czyli romańskim kościołem  z XII w.  który – wg legendy – budowali aniołowie, a kamienie do budowy nosiły diabły. Pochodziły one z kamieniołomu fundatora Piotra Włostowica  w Sobótce (D.Śl.),

W świątyni powitał  nas, niezwykle życzliwie i sympatycznie, Proboszcz  ks.Adam  Kosmała,  na wstępie prezentując zupełnie  niezłą znajomości naszej strony internetowej.

We wnętrzu kościoła zwraca uwagę piękny rokokowy ołtarz główny z obrazem Matki Boskiej Kotłowskiej,  autorstwa wrocławskiego artysty Adama Scholza (1605r).

Kotłów znany jest również z zaistniałego  40 lat temu  konfliktu między parafianami a Kurią   Metropolitalną w Poznaniu,  w wyniku  mianowania nowego proboszcza  wbrew woli parafian,   żądających awansowania dotychczasowego wikarego. Konfrontacja ta w kolejnych fazach,  przybierała  formy i natężenie właściwe raczej dla wojen religijnych – „… podział dotknął prawie każdą rodzinę.., dzieci wystąpiły przeciwko rodzicom…brat poniósł rękę na brata… problemem stał się pochówek zmarłych – nawet ich traktowano jako wrogów…   Dochodziło do wzajemnych prześladowań, niszczenia dóbr, a nawet walk”.  Po kilku latach, mimo usiłowań i nacisków wiernych, „ich” proboszcz nie tylko nie został przez Kurię zaakceptowany – a wręcz przeciwnie, „zasuspensowany i ekskomunikowany” na wskutek przestępstw kanonicznych. W odpowiedzi, większość parafian wraz z (byłym już) księdzem zadeklarowało przejście do Kościoła Polskokatolickiego – powstała nowa parafia polskokatolicka. Konflikt trwał nadal…   Na początku lat 80-tych zakończono budowę nowego kościoła, (arch. Wacław Kozieł z Wrocławia), mającego  obecnie najwyższy status jedynej w  kraju  Prokatedry   polskokatolickiej – (katedry znajdują się we Wrocławiu, Częstochowie i Warszawie). Aktualnie w parafii w Kotłowie mniejszość (ok. 700 osób) należy do Kościoła  rzymskokatolickiego, większość (ponad 2000 osób) – do Kościoła  polskokatolickiego.  Początkowa nienawiść  zamieniła się w pokojowe współistnienie – rodziny już się ze sobą spotykają, rozmawiają, mimo, że chodzą do różnych kościołów. Obydwa Kościoły mają podobną liturgię i doktrynę – podstawowe różnice, to odrzucenie dogmatu o nieomylności papieża, zniesienie celibatu księży oraz spowiedź powszechna obok spowiedzi usznej.

Opuszczając kościół po niezwykle interesującym spotkaniu z księdzem Adamem  Kosmałą,  zadawaliśmy sobie nawzajem pytanie –  jak mogło do tego dojść  w  Europie w II poł. XX w !?

…. Niestety, ulewa  uniemożliwiła nam podziwianie ze wzgórza w Kotłowie   wspaniałych widoków na doliny Prosny i Baryczy, leżące  100-150 m  niżej.

Więcej >>>    

http://www.opiekun.kalisz.pl/148/tekst_5.htm  

http://pl.wikipedia.org/wiki/Kot%C5%82%C3%B3w#Zabytki  

  Z Kotłowa  udaliśmy się do MIKSTATU – miasteczka nazywanego często żartobliwie „małym Paryżem” ze względu na podobieństwo herbów obu miast (Gozdawa – podwójna biała lilia andegaweńska ze złotą przepaską).  W strugach deszczu zatrzymaliśmy się  przy cmentarzu,  gdzie znajduje się zabytkowy kościółek drewniany Św. Rocha  z XVIIIw,  kryty gontem i blachą.

Ciekawostką jest odpust Św. Rocha, który od wielu pokoleń przypada w Mikstacie na dzień 16 sierpnia – mieszkańcy gminy przyprowadzają wtedy na poświęcenie zwierzęta gospodarskie i domowe, aby Św. Roch chronił je od chorób.

W  Mikstacie  urodził się Prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz , który  uczęszczał do Liceum Ogólnokształcącego w Ostrzeszowie.

http://www.powiatostrzeszowski.pl/po/index.php?option=com_content&task=view&id=70&Itemid=35&limit=1&limitstart=2 

www.mikstat.pl

 Z Mikstatu  wyruszyliśmy do stolicy powiatu –  OSTRZESZOWAwww.ostrzeszow.pl; http://pl.wikipedia.org/wiki/Ostrzesz%C3%B3w) gdzie przed budynkiem starostwa powiatowego  oczekiwał na nas Pan Bohdan  Ogrodowski – szef  promocji starostwa, który  opowiedział nam  o historii oraz  współczesności  miasta, gminy i powiatu.  Spotkanie odbyło się przy tablicy  upamiętniającej  kilka  tysięcy  ofiar akcji wysiedleńczej i wywłaszczeniowej w czasie okupacji hitlerowskiej  –  mieszkańców ziemi ostrzeszowskiej.

Ponadto, w okresie (1940-45)  przez obóz jeniecki  w Ostrzeszowie  przewinęło się ok. 150 tyś.  (przy 5 tyś stałych mieszkańców) internowanych cywilów oraz jeńców alianckich różnych narodowości. Wśród uwięzionych znalazł się o. Maksymilian Kolbe, skąd został wywieziony  do obozu koncentracyjnego, co upamiętniają tablice pamiątkowe.

      Ponowne opady deszczu zmusiły nas do obejrzenia wyłącznie przez szyby samochodu  m.in. pomnika  harcerzy (ok. 3 metrowa lilijka), dokumentującego  bardzo bogate  tradycje harcerstwa ostrzeszowskiego,  oryginalny basen kąpielowy w lasku brzozowym,  stadion (popularny Cross Ostrzeszowski), itp.. 

Wyjeżdżając z Ostrzeszowa, odwiedziliśmy w szpitalu kontuzjowanego Andrzeja,  będącego  po kolejnych badaniach i w dobrym ( w miarę)  humorze, zadowolonego z opieki.

Ponieważ nadal lało, sobotni wieczór spędziliśmy nie przy ognisku, lecz w sali, przy filmach Andrzeja Lisowskiego,  rozmowach oraz degustacji  różnych  płynów – oraz chleba ze smalcem (m.in.)…. Odwiedził nas również  nasz  przewodnik z Ostrzeszowa Bohdan Ogrodowski z małżonką, którego uhonorowaliśmy   okolicznościowym dyplomem. 

 

Niedziela (3.06) – na poranną, godzinną   jazdę konną  zdecydowały się tylko  dwie osoby – koleżanka- Szwedka oraz Krzysztof   Cholewicki (Kach).

Śniadanie, pakowanie, rozliczanie, alokacja pasażerów  do poszczególnych  samochodów oraz -jeszcze  przed ostatecznymi pożegnaniami i wyjazdem  – sesja zdjęciowa z  udziałem  ogiera  „Halogen”,  wnuka   słynnego ogiera EL PASO, sprzedanego do USA na aukcji w Janowie w 1981r  za kwotę 1 mln USD. ( Wcześniej został tam wypożyczony i w 1976 r zdobył tytuł championa USA ). Było to w okresie światowej koniunktury na konie arabskie, kiedy padały cenowe rekordy za polskie araby – w 1985 r. na aukcji w USA klacz Penicylina została sprzedana za 1,5 mln dolarów, Diana – za 1,2 mln dolarów  a ogier Bandos w 1983 r. osiągnął cenę 806 tys. USD.

(Polecam  >> http://serwisy.gazeta.pl/turystyka/1,50355,399667.html?as=1&startsz=x

 Po opuszczeniu gościnnego FORANU, w mniejszej już nieco grupie ponownie udaliśmy się do OSTRZESZOWA, tym razem do Muzeum Regionalnego im. Wł. Golusa, znajdującego  się w Ratuszu na rynku.( http://ock.ostrzeszow.pl/index.php/muzeum_regionalne)    Najpierw obejrzeliśmy wystawę poświęconą  Antoniemu Serbeńskiemu (1886-1957),   absolwentowi krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, uczniowi m.in. Leona Wyczółkowskiego,  znanemu w płd. Wielkopolsce (i nie tylko) artyście, głównie pejzażyście,  stosującemu w swoich  pracach różnorodne techniki (olej, akwarela, pastel, ołówek, drzeworyt).  Wniósł on w środowisko ziemi ostrzeszowskiej i południowej Wielkopolski powiew innego świata, galicyjski koloryt oraz młodopolską nonszalancję, nie mogąc jednak początkowo liczyć na zrozumienie i akceptację.   W Ostrzeszowie spędził prawie ćwierć wieku, w br. przypada 50 rocznica Jego śmierci –  pochowany jest na miejscowym cmentarzu.

           Jedną z wiodących kolekcji  muzeum  stanowią  pamiątki, dokumenty, fotografie z okresu II wojny światowej, ze szczególnym uwzględnieniem  pamiątek norweskich.   Po klęsce Norwegii niemieckie władze okupacyjne wystosowały do norweskich oficerów pismo, którego nagłówek brzmiał dosłownie „Zaproszenie do internowania”. Zobowiązywało ono żołnierzy  do stawienia się w punktach zbornych – po wywiezieniu z Norwegii i  przejściowym pobycie w obozach jenieckich na terenie Polski, oficerowie ci  trafili do oflagu XXI C w Ostrzeszowie w sierpniu 1943 r.  Do wyzwolenia  w obozie przebywało ich ponad 1100,  w tym naczelny dowódca norweskich sił zbrojnych generał Otto Ruge.

W 1982 r muzeum nawiązało współpracę z norweskim środowiskiem kombatanckim dzięki pracownikowi Norweskiego Czerwonego Krzyża, którego ojciec również był więźniem  oflagu – stając się z czasem kompetentnym ośrodkiem muzealno-dokumentacyjno-informacyjnym,  dotyczącym  norweskich oficerów więzionych w czasie II wojny światowej w obozach jenieckich na terenach okupowanej Polski.   

(Więcej info  >>  http://oflag21c.ovh.org/ )

Stała wystawa w muzeum nosi tytuł „Oficerowie norwescy w oflagu XXI C” – w dniach 29.06-1.07 br. w ramach, Dni Ostrzeszowa odbędzie się cykl imprez  polsko-norweskich, w tym sesja..

Następnie udaliśmy się do baszty, będącej pozostałością  po zamku obronnym z XIV wieku,  która  po odrestaurowaniu stanowi punkt widokowy (24m) umożliwiający podziwianie  panoramy  miasta i okolic, w tym zabytków. Jednym z nich jest klasztor pobernardyński z przełomu XVII/XVIII w. na miejscu wcześniejszego, drewnianego spalonego w czasie najazdu szwedzkiego. Obecnie znajduje się tam klasztor Zgromadzenia Sióstr Najświętszej Rodziny z Nazaretu. Inne ciekawsze zabytki, widoczne z wieży to m.in. późnogotycki kościół farny z połowy XIV wieku oraz wieża wodociągowa z 1917 r. W baszcie znajduje się również ekspozycja narzędzi tortur, świadcząca o dużej  kreatywności  ich konstruktorów oraz  dobrej  znajomości ludzkiej anatomii. Ponadto –  ich specyficznym poczuciu humoru, albowiem niektóre z  urządzeń  to innowacyjne projekty, budowane z myślą i intencją  uczynienia  „procedur śledczych” bardziej humanitarnymi (sic!). Mogła się o tym przekonać nasza Pani ZGAGA, która bez większego uszczerbku na zdrowiu zasiadła (i potem jeszcze wstała o własnych siłach) na fotelu z kolcami – czyżby wpływ / współczesne  wcielenie którejś z  „pań z Doruchowa” ?  Po muzeum i baszcie kompetentnie oprowadzała nas pani pracująca w muzeum.

Kolejny – i ostatni już etap to ANTONIN.  Niewiele brakowało, aby na trasie doszło do kolizji  samochodu Andrzeja Lisowskiego z moim – z  analizy  tej sytuacji przez pryzmat kodeksu drogowego jednakże  rezygnuję – najważniejsze, że  na miejscedotarliśmy bez problemów…Antonin to przede wszystkim Radziwiłłowie (ordynacja przygodzicka)   i  pałacyk myśliwski, wybudowany  w latach 1821- 1826 w/g projektu  znanego architekta berlińskiego Karola Fryderyka Schinkla dla  Księcia  Antoniego  Radziwiłła, herbu Trąby, namiestnika Wielkiego Księstwa Poznańskiego, mianowanego na to stanowisko przez króla pruskiego w 1815r.  Przed wizytą w pałacyku  udaliśmy się do kaplicy grobowej Radziwiłłów, znajdującej się po przeciwnej stronie drogi, która jest dostępna wyłacznie  po uprzednim umówieniu się.   Mauzoleum to nawiązuje zarówno do stylu romańskiego jak i bizantyjskiego, w dużym oknie znajduje się witraż z Matką Boską Ostrobramską – ślad powiązań Radziwiłłów z Litwą. Zwraca uwagę, pochodzący prawdopodobnie z VI w. i wykonany na terenie państwa bizantyjskiego,  bogato rzeźbiony łuk triumfalny z białego marmuru, przedstawiający  240  misternych figur, z których każda jest inna. Po zdemontowaniu wspólnymi siłami części podłogi zeszliśmy do podziemi, gdzie znajdują się trumny  kilkunastu  członków tej magnackiego  rodziny. Niektóre z nich są uszkodzone, m.in. przez złodziei, a także zapewne przez ks. Michała (8 imion) Radziwiłła („Rudego”), ostatniego ordynata przygodzickiego i „czarnej owcy” w rodzinie. Jego hulaszczy tryb życia, złe zarządzanie majątkiem i w efekcie znaczne straty,  spowodowały ustanowienie kurateli sądowej. Rozwścieczony „Rudy” powyrzucał w odwecie z krypty trumny ze zmarłymi członkami rodziny, w tym swojego syna Michała, który zginął śmiercią lotnika w 1920r.Część trumien wróciła potem do podziemi, jednakże 9 z nich nadal znajduje się w ziemi/grobach na przykościelnym cmentarzyku.  Po wybuchu II wojny światowej Michał – który od najmłodszych lat uważał się za Niemca – w ohydnym geście podarował pałac w Antoninie Adolfowi Hitlerowi, co jednak nie uchroniło go przed koniecznością opuszczenia Antonina i oskarżenia o kontakty z Żydami… zmarł w 1955r. w wieku 85 lat na Wyspach Kanaryjskich w majątku swojej drugiej żony, którą zresztą wiele lat wcześniej opuścił dla innej kobiety, planując przy tym popełnienie bigamii…

Więcej info  >>  http://pl.wikipedia.org/wiki/Radziwi%C5%82%C5%82owie

       Wspomniany już pałacyk myśliwski był ostatnim etapem naszych wojaży. Oryginalność tej budowli polega m.in. na tym, że jest wzniesiona na planie ośmioboku z czterema skrzydłami, oraz z uwagi na zastosowany  budulec – cegła i ruda darniowa  dla poziomu piwnic oraz drewno modrzewiowe z ceglanym wypełnieniem dla pozostałych 4  kondygnacji.  Środkową część budynku zajmuje tylko 1 ośmioboczna, trzykondygnacyjna sala myśliwska z ozdobnym stropem, wspartym na centralnej kolumnie, mieszczącej kominki i przewody kominowe. W pałacu tym,  na zaproszenie ks. Antoniego Radziwiłła, przebywał (co najmniej dwukrotnie w 1827 i 1829)  i koncertował Fryderyk Chopin – pamiątki po kompozytorze zgromadzone są  w wydzielonym Salonie Chopinowskim. W pałacyku odbywają się koncerty i festiwale –

więcej >>

 http://www.polskiedwory.pl/pages/polska/ostrow1.html    

http://www.ckis.kalisz.pl/antonin/antonin.php

Po wypiciu kawy, konsumpcji lodów i słodkości w ładnym bardzo wnętrzu/scenerii  oraz  spacerze po parku,   rozjechaliśmy się do swoich domów.

Niestety, nie wszystkie zgłoszone osoby pojawiły się na Spędzie – szkoda również, że  reprezentacja stolicy  przybyła  w tak  osłabionym  składzie, aczkolwiek znakomitym  – pomimo dogodnej lokalizacji (względnej bliskości Warszawy) oraz wielu wolnych miejsc w samochodzie Jurka  Tabora.

Dotarła za to reprezentacja  Europy  płn. –  Halina Rehnqvist (Kubzdela) wraz ze swoimi dwoma koleżankami – Szwedkami. Halinki nie widziałem ok. 30 lat – aczkolwiek nie może to chyba być prawda, bo w tak zamierzchłych czasach to na truskawki wybierała się jeszcze wówczas z drabiną…

  Ze swojej strony wszystkim bardzo dziękuję –  zawiedzionych i nieusatysfakcjonowanych – przepraszam!                                                                       

Wojciech Hendrykowski – wojthen@wp.pl

W tekście wykorzystano m.in. informacje zawarte w książce  Marka Olejniczaka  „Między Prosną a Baryczą” (wyd. PTTK Ostrów Wlkp  2001) oraz materiały Muzeum Regionalnego w Ostrzeszowie im. Wł. Golusa.

 

===================================================================

 

Pamiątkowa fotografia uczestników XVIII spędu

 

Obszerne i wyczerpujące sprawozdanie z ostatniego (być może na prawdę ostatniego) spędu starych konni zamieszczam jak wdać bez zdjęć. Autor opracowania uznał, ze skoro nie ma pełnej dokumentacji fotograficznej wszystkich miejsc jakie odwiedziliśmy w ciągu owych trzech dni nie warto dawać wyrywkowych fotografii którymi obecnie dysponuję. Lepiej podać linki do odpowiednich stron internetowych, gdzie każdy może w pełni satysfakcjonująco obejrzeć raz jeszcze wszystko to co nam tak pięknie pokazał. Gdy uda nam się skompletować serwis zdjęciowy, wstawię wówczas na stronę odpowiedni ich zestaw. Na razie zamieszczam na swoją odpowiedzialność tylko pamiątkową zbiorową fotografię, jaką zrobiliśmy przed wyjazdem z Doruchowa

Olo

 

 

 

© 2002-

2009 Stare Konie All rights reserved. Zalecana rozdzielczość 1024×768 oraz IE 5.5 lub nowszy.

III Bal AKJ, 2007

 

Sprawozdanie

 

W ostatnia sobotę karnawału „Konie Wiecznie młode”, czyli AKJ okresu Świniar,   zorganizował już po raz trzeci wielki bal. Stare Konie zostały zaproszone, a Heniutek Sheriff wszechczasów pełnił rolę honorowego gospodarza balu – otwierał bal, szedł w pierwszą parę inaugurującego tańca, wznosił zdrowie konie. Bal odbywał się w Klubie oficerskim „Oko” przy ul. Pretficza oczywiście we Wrocławiu, gdyż Młode Konie nie są zwolennikami imprez wyjazdowych.

Bal swoim charakterem przypominał nasze dawne bale rocznicowe, kolejne „Skoki na Bankiet”, był liczny – brało udział blisko setka kowbojów i kowbojek, barwny – stroje organizacyjne były zachowane z dużym pietyzmem i huczny – orkiestra grała co koń wyskoczy zagłuszając wszystko i wszystkich.

 

Huczny Bal AKJ w pełni

 

Oprócz tańców były również konkursy kowbojskie (piłowania kłody) i znane   inscenizacje (Carramba) .

 

Carrrramba!!

Dziewczyny młodokonne odtańczyły ognistego kankana.

 

     
Ognisty kankan 

Stare konie wystąpiły z klasycznymi tańcami kowbojskimi –  zespół „Gwiazdy szeryfa” dał pokaz line dance’a co zyskało powszechne uznanie.

 

Line dance w wykonaniu zespołu „Gwiazdy Szeryfa” (próba przed występem)
Tańce trwały do świtu, a stare konie nie ustępowały młodym na parkiecie

 

Bawiono się do bladego świtu, a stare konie nie ustępowały młodszemu pokoleniu
 ….i ja też tam byłem, sporo tańczyłem, gorzałkę piłem, a co zaobserwowałem tutaj umieściłem.

– Wasz Olo

Gala Starych Koni 2007

 

WIELKA GALA STARYCH KONI

czyli

VII Jubileuszowy Bal AKJ po Przejsciach

Jelenie Góra, pałac Paulinum

27 stycznia 2007

Ewa Formicka

 

Tegoroczny bal Starych Koni odbył się w ekskluzywnej scenerii Pałacu Paulinum w Jeleniej Górze, a organizatorem był Krzyś i Grażynka. Już pół roku temu znany był termin (27-28.01.2007) i miejsce, a Krzyś zapowiadał,  że będzie wielka gala, bo miejsce to wymusza.  Poszła w eter informacja, że obowiązują± stroje z epoki, choć nie sprecyzowano z jakiej – więc w tym temacie była dowolność.

Pałac Paulinum to była rezydencja rodziny Kramstów, przemysłowców pochodzenia niemieckiego, powstała w XIX wieku ma wzór kompleksów pałacowo – zamkowych Saksonii.

wnętrza, częściowo wyposażone w oryginalne meble z tamtych czasów, tworzą niepowtarzaln± atmosferę. Posiada 29 pokoi o wysokim standardzie i stylowym wyposażeniu. Umiejscowiony jest na szczycie osamotnionego wzgórza na obrzeżach miasta, a piękny park o gęstym zalesieniu i wysokie skałki powodują, że jest dobrze izolowany od zgiełku miasta.

Choć w tym roku prawie w ogóle nie było zimy, to wyjątkowo na „czas balowy” spadło sporo śniegu i park pałacowy nabrał szczególnego uroku. Aleja parkowa od kamiennej bramy do gmachu na szczycie wiodła przez dżunglę ośnieżonych choinek, co od momentu przyjazdu dobrze nastrajało. Część osób przyjechała już w piątek i te osoby skorzystały w pełni z uroków zimy, której do tej pory nie było szans uświadczyć. W sobotę po śniadaniu z oranżerii pełnej kwiatów poszli na spacer, jedni na  piękny jeleniogórski  rynek i okoliczną starówkę, inni w parkowe alejki.  Nie omieszkano też poinhalować się jodowanym powietrzem w pałacowej grocie solnej, której pokłady soli pochodzą aż z Morza Martwego i która jest jedną z atrakcji Pałacu. Pobyt w grocie szybko wrócił zdrowie paru Koniom, którzy dotarli na balową imprezę z mocno nadwyrężonym zdrowiem, bo właśnie we Wrocławiu szalał wirus.

Pałac Paulinum Jedna z baszt pałacowych
 Widok z okien pałacu na Karkonosze  Jeleniogórska starówka w zimwej szacie

 Niestety w nocy z piątku na sobotę i potem w sobotę do południa rozszalała się w rejonie Wrocławia i ¦widnicy taka śnieżyca, że ci, którzy na bal postanowili czy też musieli jechać w sobotę, stanęli przed nie lada wyzwaniem. Pierwsi odważni dojechali tylko do Krzyków, po czym zawrócili z powrotem, gdyż rokowania co do dalszej jazdy wydawały się beznadziejne. Rozgrzały się telefony, wymieniano informacje o prognozach pogody zasłyszanych w kolejnych dziennikach. Ostatecznie spora część osób wybrała jazdę pociągiem, a tylko sześciu śmiałków dosiadło jednak konie mechaniczne, ale jazda była chwilami dość dramatyczna. Jakkolwiek nie było w końcu aż tak Ľle, skoro Joanna z Tadeuszem pokonali trasę Wrocław-Jelenia Góra dwukrotnie – zapomnieli zabrać z domu…. strojów balowych. co uwiadomili sobie dopiero na rogatkach Jeleniej Góry.

W sumie na bal w różnym czasie i z różnych kierunków dojechało: 36 osób. W tym jedną trzecią stanowiła silna grupa Starych Koni, była też grupa przyjaciół Starych Koni zintegrowanych z nami od dawna, pojawili się przyjaciele przyjaciół i krewni Starych Koni a nawet przedstawiciele „Koni ¦rednich”. Jak twierdzi Krzyś, świeża krew od czasu do czasu jest bardzo wskazana.

Najbardziej wygrani byli Ci, którzy przyjechali poprzedniego dnia (Olowie, siostra Formisi z mężem i Andrzej „Żeglarz” znany nam z rajdu bieszczadzkiego i rajdobozów, ze swą uroczą żoną), bądź dotarli dostatecznie wcześnie (Astrid z Andrzejem). W sobotnie przedpołudnie Krzyś zorganizował dla nich wycieczką do pobliskiej stadniny (prywatnej) „Gostar”, gdzie nie tylko obejrzeliśmy piękny obiekt, stajnię, kryt± ujeżdżalnię, podziwialiśmy wspaniałe konie, ale raczyliśmy się w tutejszym barze pysznymi ruskimi pierogami, których tu nie gotują a pieką we frytkownicy. Przy stadninie działa sekcja sportowa, a prócz zwykłych zawodów, odbywają się tutaj w lecie zawody „West”, w różnych kowbojskich konkurencjach. Po obiekcie oprowadzał nas  kierownik ośrodka p. Rafał Szafir.

Tuż przed 20.00 wszyscy przyodziani w balowe szaty „z epoki” pojawili się w górnym korytarzu i w błysku fleszy rozpoczął się korowód zejścia ze schodów. Było przy tym sporo uciechy, a rozmaitość strojów była zdumiewająca.

W sali balowej czekały pięknie udekorowane stoły ustawione w podkowę, zasiedliśmy, a Krzyś przemówił.

Powitał, życzył, zapowiedział…

Po zagajeniu kelnerzy w białych kitlach wnieśli gorące dania, a że w brzuchach burczało, więc przystąpiliśmy do pałaszowania. Dania były wykwintne i smaczne, więc znowu każdy dobrze się nastroił.

Przez resztę wieczoru i nocy w sąsiedniej sali działał szwedzki stół, pełen pyszności, gdzie krzepiliśmy nadwątlone siły, a w drugiej sali działał barek, gdzie rozcieńczaliśmy krew alkoholem, co skutkowało niezbędnym, dobrym humorem.

A potem była już tylko muzyka, tańce i swawole. Zaproszony zespół grał świetnie (choć trochę testował nasze uszy), nikt się nie lenił i nie ustawał, a rytmy były chwilami mocno ekspresyjne. W przerwie między tańcami w holu pałacowym obejrzeliśmy mrożące krew w żyłach sceny rzucania nożami do celu. Czarny kowboj najpierw rzucał do tarczy, a potem do czerwonej kowbojki „przyklejonej” do tejże tarczy, obrysowując jej kształty nożami ostrymi jak brzytwa.  Absolutnie podniósł nam adrenalinę, gdy przystąpił do tego wyczynu z zawiązanymi oczami. Parę osób nie mogło na to widowisko patrzyć. Ale ostatecznie kowbojka przeżyła, odetchnęliśmy z ulgą  i wróciliśmy do dalszej zabawy. 

Miłym akcentem były podziękowania i drobne upominki: dla szeryfa naczelnego Starych Koni Ola – za całokształt, oraz dla Andrzeja L., który niezmordowanie kręci filmy na wszystkich naszych imprezach i które w przeciwieństwie do innych mediów są dostępne do oglądania „od zaraz”.

O 24.00 odśpiewaliśmy „zdrowie konia”, ale nie był to bynajmniej koniec zabawy. Trwała dalej do 3.00 nad ranem, a rytmy były coraz energiczniejsze. Zaczerpnąć tchu chodziliśmy do pięknej oranżerii, skąd za oknem, w blasku latarni, można było delektować oczy wirującym śniegiem obsypującym  puchem konary starego drzewa.  Na pewno dla wielu była to jedyna okazja tej zimy.

W niedzielę późniejszym porankiem spotkaliśmy się na śniadaniu w uprzątniętej sali balowej. Wcinaliśmy dobre rzeczy, leniwie gawędziliśmy. Grażynka zaoferowała się oprowadzić towarzystwo po całym pałacu, co skrzętnie wykonaliśmy. Obejrzeliśmy wszystkie zabytkowe sale, w tym salę gdańską z XIX w., z oryginalnymi meblami z epoki, posłuchaliśmy historii obiektu, zobaczyliśmy ciekawą galerię zdjęć w oranżerii. Parę osób pognało jeszcze do parku nacieszyć się i pooddychać zimą i po tym ostatnim akcencie rozjechaliśmy się do domów. Nie wszyscy wszakże – Olowie zostali jeszcze do następnego dnia. Dzięki temu mogli wysłuchać koncertu muzyki jazzowej, który odbył się w pałacu w niedzielny wieczór. Grał zespół „Nestor Band” – ten sam, który przygrywał nam ubiegłej nocy do tańca. Tu dopiero można było właściwie docenić jego kunszt. Koncerty „Muzyka w Pałacu Paulinum” odbywają się tu tradycyjnie w każdą ostatnią niedzielę miesiąca i cieszą się wśród Jeleniogórzan wielkim powodzeniem (miejsca trzeba rezerwować z miesięcznym wyprzedzeniem).

W poniedziałkowy poranek można było na odmianę podziwiać z okien pałacu stado saren, które podeszły bardzo blisko i spacerowały po alejkach parkowych pogryzając gałązki wystające ze śniegu, Hania zrobiła im kilka zdjęć.

 

Bal z „przyległymi” atrakcjami należy uznać za udany, a Grażynka i Krzyś robili wszystko by tak było. Dwoili się i troili aby każdemu dogodzić, zapewnić maksimum atrakcji i pełny luksus, jak na wielką galę starych koni przystało.

Do domów wyjechaliśmy zadowoleni.


Zdjęcia: Grażyna Formicka-Zeppezauer, Hania Olszowska, Grzegorz Hołdys
Na stronę wstawił: Olo

Co się zdarzyło u Starych Koni w roku 2007

 

Po dwóch latach prezentacji zdjąłem z naszej strony internetowej sprawozdania z imprez  starokońskich, które odbywały się w roku 2007 i wcześniej. Tu omówię tylko pobieżnie co się wówczas zdarzyło.

Rok 2007 był bogaty w wydarzenia. Odbyły się dwa spędyXVIII w Doruchowie (1-3.VI.2007) i XIX w Katach Bystrzyckih (16-18.XI.2007); ten ostatni był szczególnie uroczysty, bo odbywał się w dziesięciolecie założenia stowarzyszenia „Stare Konie”.

Uczestniczyliśmy  w dwóch balach: Wielkiej Gali Starych Koni w pałacu „Paulinum” (27.I.2007), którą zorganizował Krzyś Dworowski wraz z Grażynką – był to nasz siódmy bal karnawałowy i w III Balu AKJ (17.II.2007), zorganizowanym przez „Młode Konie” w klubie oficerskim „Oko”.

 Jak co roku odbył się VI Huculski Rajd Konny (15-24.VI.2007) w Beskidzie Niskim i

V Rajdobóz starych koni (25.VIII-2.IX.2007) w Rakowie

Sezon zakończyliśmy Spotkaniem wigilijnych (14.XII.2007) które świętowaliśmy w Klubie Seniora na Biskupinie we Wrocławiu.

W tym roku zmarł też prof. Ludwik Maciąg, członek honorowy naszego AKJ-tu i uczestnik naszych rajdów konnych w latach 60-tych. Aukcja jego obrazów, jaką Krzyś Lorenz zorganizował na XIX Spędzie wsparła wydanie albumu pośmiertnego jego prac *).

Perof Ludwik maciąg na I Rajdzie AKJ Wrocław 1966 r

W roku 2007  nasz serdeczny przyjaciel Wuja Woyt został mianowany Ambasadorem RP w Królestwie Norwegii i Republice Islandii. Był tam akredytowany prze pełne cztery lata – do czerwca 2012.

OSLO 20070614:
Kong Harald mottok torsdag Polens ambassadør, Wojciech Kolanczyk, i høytidelig audiens på Slottet.
Foto: Bjørn Sigurdsøn / SCANPIX

Wuja Woyt składa listy uwierzytelniajace Królowi Norwegii

To wszystko zdarzyło się w roku 2007, zostało opisane i w swoim czasie umieszczone na naszej stronie internetowej. Strona ta miała jednakże ograniczoną pojemność i żeby można było wstawić kolejne relacje z naszych imprez w następnych latach trzeba było zrobić miejsce a więc usunąć stare wpisy. Wcześniejsze wpisy usunąłem w roku 2010, nie zlikwidowałem ich jednak. Odpowiednie strony html przetworzyłem na pliki pdf, powstawiałem do nich zdjęcia i wypaliłem na dysku CD, który Wam oferuję. Będę się starał w podobny sposób opracować materiały z pozostałych lat  i również udostępnić zainteresowanym jako uzupełnienie do filmów Andrzeja i Jurka oraz do bogatej fototeki zdjęć robionych przez wielu członków naszego towarzystwa. Ponieważ obecna strona, zmieniona i ulepszona w 2016 roku jest pojemniejsza, pliki te wracają sukcesywnie na nią i są umieszczane w archiwum, gdzie będzie je można znów przegladać.

 

 

Opracowanie płyty CD luty-marzec 2010
Ponowne wstawienie do archiwum marzec 2016

 

*) Michał Woźniak „LUDWIK MACIĄG”, album malarstwa, wyd. PUBLICUS, Warszawa 2008.

Wigilia Straokońska 2008 „Za szafą”

 

 

Wigilia starokońska za Szafą

Dobrzykowice 19 grudnia 2008

 

 

19 grudnia Stare Konie zjechały „Za szafę”, by podzielić się tradycyjnym, wigilijnym opłatkiem. „Za szafą”  to stylowa restauracja o  bardzo ładnym wystroju i z dobrym jedzeniem,  położona w Dobrzykowicach, na trasie Wrocław – Jelcz Laskowice, a wymyślona przez Zgagę. Istnieje od lata, lecz wystrój posiada bardzo retro  i ogólnie klimat ciepły i zachęcająca do ponawiania odwiedzin. Dwa  tygodnie wcześniej 4-osobowa delegacja skonsumowała tam niedzielny obiad, który był pozytywnym testem.

Wigilijny spęd zwołano na godzinę 19.00, lecz większość przybyła znacznie wcześniej, z obawy przed ewentualnym  pobłądzeniem i problemami z odnalezieniem nieznanego obiektu. Zastaliśmy pięknie nakryty stół, miłe ciepełko z buzującego kominka i dyskretnie sączącą się muzykę, w tym kolędy. Choć wigilia to okoliczność nie trunkowa, jednak starym obyczajem, bez którego nic zdarzyć się nie może – Heniu rozpoczął spotkanie własnej produkcji geringerówką. Wznieśliśmy toast za pomyślność i „obrzędów czas nadszedł”. Rozdano opłatki i popłynęły życzenia. Jako że każdy życzył każdemu, a było nas 24 osoby, więc sporo to trwało.  Panowała iście rodzinna atmosfera, życzeniom nie było końca.

Ale kiedyś się skończyły. Wtedy wstał Heniu i oświadczył, że właśnie się oświadczył. No, może nie dopiero co,  ale jesteśmy pierwszą grupą ludzką, którą z przyjemnością o tym informuje. Oświadczyny miały miejsce w październiku, Marycha je przyjęła, ślub przewidziany jest na czerwiec, a podróż poślubna to konny rajd bieszczadzki. Ta miła wiadomość wszystkich zaskoczyła, ale jak sam narzeczony rzecz podsumował: „dość już kociołapstwa”. Wiec wszyscy przytaknęli i radość zapanowała wielka. Po tym przemówieniu kto tylko chciał, mógł oglądać na palcu narzeczonej błyszczący pierścionek z szafirem i brylancikami.

Wreszcie pojawili się kelnerzy i wnieśli dymiący, czerwony barszczyk, więc zasiedliśmy do spożywania. Dostaliśmy poza barszczem pierogi z kapustą i grzybami, karpia, kapustę z grochem, kompot z suszu i na koniec  smaczne ciasta.  Spożywając gawędziliśmy sobie w grupach mniejszych i większych, a co rusz wynurzał się z lewa lub prawa jakiś Mikołaj i rozdawał rozmaite drobiazgi. Oczywiście tylko tym, co byli grzeczni i zasłużyli, jednak nie słyszeliśmy aby ktoś wniósł reklamację, że został pominięty.

  1. Zaczynamy geringerówką –Henio ogłasza zaręczyny z Marią
2. Po złożeniu życzeń siadamy do stołu 3. Podano pyszny barszczyk….
4. …i pierogi  5. Rozmowy przy stole w większym gronie     6. …  i mniejszych grupach 

7. …  oraz podgrupach  8. Pojawiły się też Stare Konie rzadziej widywane na naszych imprezach    9. Śpiewamy kolędy 

 

Tym samym rok nam się zakończył… ale już za progiem stał Nowy. A na Nowy Rok  planów jest co niemiara. Więc aby nie było za chwilę zamieszania, Olo puścił listę z propozycjami imprez w nowym roku i wszyscy gremialnie wpisywali się wszędzie.

Tym optymistycznym akcentem zakończyliśmy starokońską wigilię i rozjechaliśmy się do domów.  „Za szafą”  spędziliśmy bardzo ciepły i uroczy wieczór.

 

Ewa Formicka

 

Tekst: Ewa Formicka
Zdjęcia: Ewa Formicka i Pani Zgaga
Opracował i wstawił na stronę: Olo

Lista obecności

 

  Klacze

Ogiery

Renia Lisowska

Andrzej Lisowski

Maria Pietrzyńska

Henryk Geringer d’Oedenberg

Dorota Lange

Andrzej Szmyrka

Ania Szmyrka

Krzysztof Lorenz

Ania Trzeciakowska

Tadeusz Smulikowski

Iwona Biały

Andrzej Olszowski

Jarka Lorenz

Walter Bartelmus

Joanna Smulikowska

Lucek Podgórski

Hania Olszowska

Kornel Ratajczak

Ewa Formicka

 

Majka Ogielska

 

Jadwiga Bartelmus

 

Ewa Ratajczak

 

Pani Zgaga

 

„Mikołajkonie” czyli wyprawa Starych Koni na Mazury, 2008

…Mikołajkonie, a może Mikołakoniki (polskie)       

 

 

 

 

 

M  I  K  O  Ł  A  J  K  O  N  I  E

czyli Mikołajki ‘08
(23-31 sierpnia 2008)

 

Pod koniec sierpnia br. Stare Konie ruszyły na Mazury. Ponieważ Rakowo odbyło się w tym roku w maju, a termin sierpniowo-wrześniowy wszedł jakby na stałe do starokońskiego kalendarza, więc należało coś z tym fantem zrobić. Wiosną Andrzej P. poddał pod rozwagę wyjazd do Mikołajek, do stacji hydrobiologicznej PAN, z którą jest zawodowo związany. Co prawda nie ma tam koni, ale miejsce urokliwe, wkoło jeziora i inne atrakcje turystyczne, standard stacji bardzo dobry, więc może by tak coś innego? Pomimo wizji końskiej posuchy pomysł od razu „chwycił” i zaczął żyć swoim życiem.

Z tymi końmi nie do końca miało być beznadziejnie – podobno w okolicy pojawia się co roku pewien człowiek ze stadkiem koni i wynajmuje je pod wierzch, a kierowniczka stacji obiecała jazdy obstalować. Ponadto słyszeliśmy z plotek, że wielką przygodą jest buszowanie po rezerwacie w Popielnie na konikach polskich, co jest dość łatwe do przeprowadzenia, tyle, że do Popielna jest kłopotliwy dojazd. Więc nadzieja na jakieś konie istniała. Jednak nie wyglądało aby ktoś się specjalnie napinał na wczasy w siodle, więc zostawiliśmy sprawy swojemu biegowi. Żeby skończyć temat koni to należy w tym miejscu nadmienić, że zupełnie nie wypaliły. Facet ze stadkiem nie przyjechał, a inne ośrodki jeździeckie zlokalizowane były daleko, nie mniej niż 20 km od naszego obozu, a ceny panowały zawrotne. Natomiast w Popielnie nie było tego lata ani koni do jazdy ani instruktora. Trzeba jednak podkreślić, ze jakoś specjalnie nie cierpieliśmy z tego powodu. No, może 2 osoby trochę ucierpiały…

23 sierpnia w stacji hydrobiologicznej PAN w Mikołajkach stawiła się „silna grupa pod wezwaniem” w osobach: Hania i Olo, Marycha i Heniu, Zgaga, Renia i  Andrzej, Ewa i Jurek, Majka, Jadwiga i Walter, Halina i Szwedka Eva (obie ze Szwecji), Staszka i Włodek.  Grupę tą zasilali od czasu do czasu końscy żeglarze, którzy żeglowali po okolicznych akwenach i odwiedzali nas wieczorami, a byli to: Ewa i Jan, Jurek medialny i Jurek doktor. A pod koniec pobytu dotarła cała kupa gości w osobach: Astrid z Andrzejem, Krzysiek z Grażynką, warszawska Ruda i Maria Grazia z Włoch. Więc jak widać okresowo było dość kameralnie, a okresowo bardzo się zaludniało.

Po długiej jeździe trzeba rozprostować nogi W jadalni

 

Przyjemną niespodzianką był bardzo wysoki standard obiektu, a przede wszystkim ładne 2-osobowe pokoje z łazienkami, co jest naszym odwiecznym życzeniem, ale nie zawsze spełnianym. Było też wyśmienite jedzenie w dużych ilościach, a naszą opiekunką i dobrym duchem była nieoceniona pani Irena Sawicka, dogadzająca na wszelkie sposoby.

Na piwku w Mikołajkach

Na rybce


Na promenadzie w Mikołajkach Wiczorem tańce

 

Stacja położona jest w lesie nad samym jeziorem Mikołajskim, na przeciwległym brzegu niż kurort Mikołajki. Do miasteczka jest ok. pół godziny drogi, a same Mikołajki to obecnie popularne i gwarne letnisko, pełne turystów i imprez, a także sklepików z bursztynem i pamiątkami. Wzdłuż jeziora ciągnie się urokliwa promenada, a na wodzie cumują dziesiątki jachtów.

Spędziliśmy urlop bardzo turystycznie, zwiedzając co tylko się dało i dopełniając tradycji, że na naszych urlopach zawsze jest bardzo aktywnie i nie ma przyzwolenia na lenistwo.

Niedzielę przeznaczyliśmy na buszowanie po kurorcie. Dzień mimo beznadziejnych prognoz był słoneczny i dość ciepły, więc zaczęliśmy od piwa na rynku w małej knajpce, a skończyliśmy w smażalni ryb nad wodą na bardzo drogiej  i bardzo smacznej rybie.


Potem smęciliśmy się tu i tam, trochę po sklepach, trochę po promenadzie, trochę po własnym ośrodku. Wieczorem w sali kominkowej odbyła się kolacja powitalna z tańcami. Potańczyliśmy do muzyki mechanicznej, posiedzieliśmy przy ogniu gawędząc i  sącząc rozmaite trunki, nastrój był luźny i wesolutki.

Po skończonej potańcówce część osób przeniosła się na taras rekreacyjny, by posiedzieć jeszcze trochę na powietrzu, bo spać się nie chciało. Coś tam sączyliśmy, śmialiśmy się z byle czego. Niebo było niesamowicie rozgwieżdżone, a w dali migały dziesiątki światełek w rozbawionych, letnich Mikołajkach. Siedzieliśmy do północy.

 

Przy makiecie „Wilczego Szańca”

 

Zwiedzamy zakamarki „Wilczego Szańca”

 

W poniedziałek nie miało się na upał, więc zaplanowaliśmy wycieczkę po najważniejszych, okolicznych atrakcjach. Najpierw pojechaliśmy do Gierłoży zwiedzać „Wilczy Szaniec”, czyli kwaterę główną Hitlera. W czasie wojny na powierzchni 2,5 km kw było tu 80 budowli, w tym 50 bunkrów o ścianach grubości do 8 m. Trafiła się nam bardzo fajna przewodniczka, która w ciekawy sposób opowiedziała historię tego miejsca, w tym historię słynnego zamachu na Hitlera,  oprowadziła też po obiekcie. Kwatera przed wejściem Armii Czerwonej została wysadzona w powietrze, jednak jest jeszcze co oglądać i jest czego posłuchać. Bunkry robią wielkie wrażenie.

Z Gierłoży pojechaliśmy do Reszla zobaczyć stary zamek. Reszel leży już na Warmii i zawsze był miastem polskim, w przeciwieństwie do krainy Wielkich Jezior. Zamek zbudowali krzyżacy, ale od XV w. był siedzibą biskupów warmińskich, a samo miasteczko było ważnym centrum kulturalnym. Tutaj również trafiliśmy na sympatycznego przewodnika, który oprowadził po zamku, a potem sami zwiedziliśmy w dość szybkim tempie resztę miasteczka.

Bo śpieszyliśmy się do Świętej Lipki, aby zdążyć na ostatni koncert organowy w słynnym barokowym sanktuarium. Sanktuarium to należy do najsłynniejszych zespołów barokowych w kraju, a jego największą atrakcją są stare organy z ruchomymi figurkami, o przepięknym brzmieniu. Latem o każdej pełnej godzinie można wysłuchać krótkiego 20-minutowego koncertu, a jest to wielka uczta duchowa. Nam udało się wysłuchać m.in. „Ave Maria” Godunowa, „Toccatę” Bacha, „Poloneza” Ogińskiego i parę innych znanych perełek organowych. 

 

Przy zamku w Reszlu

Widok z zamku na miasteczko

Wróciliśmy do stacji naładowani historią, muzyką i głodni jak licho. Wieczorem siedzieliśmy przy kominku.

We wtorek nadal było słonecznie, ale wciąż dość chłodno, więc nadal nie było warunków do plażowania. Niektórzy dzielnie postanowili odsłonić trochę ciała na leżaku nad wodą, a byli i tacy, co weszli nawet  do wody.

Święta Lipka

Natomiast jeszcze inni popłynęli w rejs po jeziorach. Stacja posiada własny kuter służący do badań naukowych i tego dnia Pani Docent wypływała na jeziora na połów „kryla”. Oczywiście chodziło o określony okaz faunistyczny, którego obecność w wodzie miała o czymś tam świadczyć. Nie będąc w temacie ustaliliśmy, że chodzi o złowienie kryla. Już wcześniej wiedzieliśmy, że jest możliwość  popłynąć  na taką wyprawę, ale tylko 8 osób, gdyż  tyle kuter mógł zabrać. Przy śniadaniu Heniu zrobił nabór i ostatecznie 8 Starych Koni wyruszyło na wodne łowy. Wyprawa trwała ok. 2 godzin,  spenetrowano jeziora: Mikołajskie, Tałty, Tałtowisko i Ryńskie.
Pogoda była jak malowana, na jeziorach dziesiątki jachtów i piękne widoki dookoła, jednak wiał dość silny wiatr i chwilami było wręcz zimno. Tym niemniej była to fantastyczna przygoda dla tych, co nie żaglują i nie miewają tego typu atrakcji  za często.


Wyprawa na połów „kryla”

Natomiast po południu byliśmy umówieni w stacji PAN w Popielnie, by wreszcie zobaczyć konie. Oprowadzać po niej i poopowiadać miał główny hodowca koników polskich doc. Zbigniew Jaworski. Wcześniej w rozmowie telefonicznej Heniu prosił także o możliwość pojeżdżenia konno i bryczką. Do Popielna pojechaliśmy swoimi samochodami, a wyprawa była odrębną przygodą. Jechaliśmy dziurawymi drogami leśnymi błądząc wiele razy, by w końcu dotrzeć na przystań nad Bełdanami i odczekać sporo czasu zanim niezwykły wehikuł przypłynie, a przewoźnik jakoś upcha na nim 4 czy 5 samochodów.

 Wyprawa do Popielna (na promie)

 

Koniki polskie w Popielnie hodowane są częściowo w stajni, a częściowo żyją w stanie wolnym w rezerwacie. Jest to rasa wyhodowana na bazie tarpana, który wyginął na początku XIX w. W stanie dzikim żyją w tabunach, składających się z ogiera, który przewodzi grupie, oraz kilku klaczy i ich potomstwa. W rezerwacie na terenie Puszczy Piskiej (w okolicach Popielna) żyją 4 takie tabuny.
Pobyt w stacji zaczęliśmy od wysłuchania jej historii oraz od zwiedzenia muzeum przyrodniczego i hodowli bobra. Nasz przewodnik ciekawie opowiadał, ale wszyscy czekaliśmy na wyjazd do puszczy. Okazało się, że do jazdy są tylko 4 koniki, natomiast wóz traperski był jak się patrzy. Obsiedliśmy go, a 4 osoby pojechały wierzchem z tyłu za wozem. Nasz przewodnik uprzedzał na wszelki wypadek, że tabun nie łatwo spotkać, więc nie róbmy sobie zbyt wielkich apetytów. Jednak ku ogólnemu zdziwieniu i uciesze dość szybko ujrzeliśmy wspaniałe stadko na śródleśnej łące.
Był to tabun ogiera Osman. Widok był imponujący i wyjątkowy. Konie pasły się spokojnie pod lasem, a gdy nadjechaliśmy, niektóre przerwały nieśpiesznie swoje zajęcie, przyglądając się leniwie nieproszonym gościom. Najwyraźniej tego typu spotkania miewały częściej, gdyż nie wykazywały niepokoju ani zbytniego poruszenia. W tabunie był młody ogier Namur, którego przywódca popychał do przodu celem rozpoznania wroga i jakby namawiał do przepędzenia intruzów. Część stadka zbliżyła się nieco, a młody ogier zachęcony przez swojego zwierzchnika rzeczywiście usiłował nas przepędzić. Widać było, że broni swoich dam i kupki dzieci. Więc nasyceni tym niezwykłym widokiem, zrobiwszy dziesiątki zdjęć, pojechaliśmy dalej. Namur biegł za nami jakiś czas chcąc się upewnić, czy aby nie wrócimy.

Koniki Polskie  – tabum Osmana Koniki polskie interesują się motoryzają

 

Po tej wspaniałej uczcie pognaliśmy jeszcze na chwilę nad Śniardwy, gdyż jak „być w Rzymie i nie widzieć papieża”. Po czym ruszyliśmy do „domu”. Droga powrotna wypadła dookoła jeziora Bełdany, gdyż prom już nie kursował. Było tego ok. 25 km. Chwilę jechaliśmy przez środek rezerwatu, gdzie ostatni samochód został „zaatakowany” przez członków innego konikowego stada. Dorodna klacz ze źrebakiem wyszła na środek drogi, a po zatrzymaniu samochodu wsadziła łeb do środka przez okno w poszukiwaniu smakołyków. I znalazła, ale o tym sza…(dzikich zwierząt wszak nie wolno karmić).Wieczorem siedzieliśmy nad wodą przy ognisku, gawędząc, pijąc piwo i zagryzając kiełbaski z grilla.

   
Kajakiem po Krutyni Wśród ptactwa wodnego

 Środa była dniem wiodącej atrakcji obozowej, to jest spływu kajakowego Krutynią. Niestety dzień wstał ponury i niebo nie wróżyło nic dobrego. Ale kajaki były obstalowane, program ustalony, więc nie było odwrotu. Zresztą nikt nie myślał o odwrocie, no może jedna osoba…Pojechaliśmy samochodami do wsi Krutyń, gdzie zaokrętowaliśmy się dwójkami i ruszyliśmy w nieznane.

Rzeka Krutynia (długości ok. 100 km) jest uznana za jeden z najbardziej malowniczych szlaków kajakowych w Polsce. Spływ całą rzeką trwa kilka dni i jest wielką przygodą. My płynęliśmy tylko 3 godziny (z Krutynia do Ukty), ale i tak wrażenia były niesamowite. Płynęliśmy wśród szpaleru drzew i trzciny, w przeźroczystej wodzie falowały kobierce niezwykłej roślinności. Towarzyszyły nam całe tabuny kaczek i łabędzi, nad głowami poszybowała czapla siwa. Czasem między drzewami dojrzeć można było skrawek łąki, spróchniałą kładkę lub niewielką, uśpioną wioskę.

W połowie trasy zacumowaliśmy w „przydrożnym” barze we wsi Rosocha, gdzie nawcinaliśmy się naleśników z malinami, a maliny były prosto z lasu. Niestety pod koniec spływu zaczęło padać, więc do celu dobiliśmy nieco mokrzy i mocno podmarznięci. Gdy tylko udało się pozbyć pojazdów i gdy zostaliśmy odwiezieni busem z powrotem do Krutynia, pognaliśmy głodni do poleconej knajpy na gorący obiad. A tam specjalnością zakładu okazała się zupa pokrzywowa, kompletny ewenement. Pokrzywy nie pokrzywy, nikt czegoś takiego nigdy nie jadł, ale rzuciliśmy się na nią z wielką ochotą. I trzeba powiedzieć, że była to najlepsza zupa na świecie.

Naleśniki z malinami i nie tylko w połowie drogi

 

Najedzeni i rozgrzani pojechaliśmy jeszcze w drodze powrotnej obejrzeć ośrodek jeździecki w Gałkowie, należący do znanego polskiego jeźdźca z „naszych” czasów. Obejrzeliśmy stajnie, konie i kawałek treningu, a dwie kowbojki zamówiły się nawet na jazdę następnego dnia, co też wykonały. Były potem bardzo zadowolone, jednak regularne jazdy zostały zweryfikowane przez to co napisano na początku: odległość i ceny.

Wieczorem w sali kominkowej baby zarządziły tańce, jako przeciwwagę dla meczu w telewizji, który wybrały chłopaki. Tańce miały być „powtórką z rozrywki”, czyli chodziło o przećwiczenie line dance’a, na wszelki wypadek, ale chcieliśmy też pokazać Ewie Szwedce co umiemy.

Kowbojskie tańce Po tańcach trzeba się ochłodzić

 

Najpierw uczono Szwedkę, potem Szwedka uczyła nas, jakiegoś rodzimego folku. Atmosfera gęstniała, robiło się coraz głośniej i weselej, w końcu szaleństwo taneczne oderwało na chwilę chłopaków od TV, gdyż wrzawa realna zagłuszała widocznie wrzawę wirtualną na boisku. Na koniec panie wzięły „flachę pod pachę” i poszły cucić rozgrzane organizmy nad wodę, gdyż bardzo się nadwyrężyły. Był to niezwykle wesoły wieczór.

Czwartek to dzień obcowania z przyrodą. Zapakowaliśmy się do samochodów i ruszyliśmy do Kadzidłowa odbyć prawdziwe safari. Kadzidłowo to prywatny rezerwat dzikich zwierząt, a leży w sercu Puszczy Piskiej pomiędzy Mikołajkami a Uktą. Część zwierząt żyje w zagrodach i wolierach, a część na dużych ogrodzonych wybiegach, na które wchodzi się po drabinach przez płoty i gdzie obcuję się z nimi całkiem dosłownie.

 Można tam głaskać i karmić muflony, łanie, osły, świnki wietnamskie, daniele i wiele innych. Początek Kadzidłowa przed laty to zbierane rozmaite stworzenia uszkodzone na szosach, we wnykach i w różnych innych nieszczęśliwych okolicznościach. Teraz jest tam mnóstwo zwierząt pozyskiwanych we wszelki możliwy sposób, w tym niektóre rzadkie i zagrożone wyginięciem jak głuszec, jarząbek, biały jeleń (w Polsce tylko w Kadzidłowie), podgorzałka (w Czerwonej Księdze), ryś, także wilk, łoś i wiele innych. Ośrodek prowadzi dużo ciekawych projektów badawczych, np reintrodukcja rysia. Po obiekcie chodzi się z przewodnikiem, dzięki czemu można wysłuchać wiele ciekawych opowieści, a całość trasy trwa ok. 2 godzin. Nagłaskaliśmy się różnych sierściuchów do woli, ale  upragniony wilk nie był łaskaw wyjść z głuszy, mimo zachęty ze strony przewodniczki. Widocznie akurat pożarł Czerwonego Kapturka.

W kadzidłowie

Głaskanie sieściuchów

Niestety ośrodek poszedł bardzo w komercję i przyjeżdżają tam tabuny turystów, a grupa goni grupę. Nam wyszło penetrować rezerwat ze sporym tłumem, co odbierało sporo przyjemności.

Z Kadzidłowa pojechaliśmy eksplorować następne ciekawe miejsca w najbliższej okolicy. Najpierw zawadziliśmy o cerkiew staroobrzędowców w Wojnowie, do której niestety nie udało się wejść, gdyż trafiliśmy akurat na prawosławne święto. Ruszyliśmy dalej szlakiem ciekawostek – do starego klasztoru filiponów na obrzeżach wsi nad jeziorem Duś. Niedawno zmarła ostatnia zakonnica, ale zespół klasztorny jest nadal atrakcją turystyczną, a szczególnie salka modlitewna z zespołem stareńkich ikon i ksiąg liturgicznych. Klasztor jest obecnie własnością prywatną i wchodzi w skład obiektu agroturystycznego, ale właściciel utrzymuje go w bardzo dobrym stanie. Następnie pojechaliśmy do przepięknej leśniczówki Pranie, siedziby  Gałczyńskiego nad jeziorem Nidzkim. Poeta spędził tu ostatnie lata życia i tutaj pracował nad poematami „Niobe” i „Wit Stwosz”.   Latem odbywają się tutaj koncerty  muzyki poważnej i wieczory poezji, często w wykonaniu znanych postaci świata artystycznego, ale niestety nie wiedzieliśmy o tym. Jeśli przyjedziemy w przyszłym roku, to na pewno nie omieszkamy skorzystać z pełnej oferty tego urokliwego miejsca.

W pałacu w Rynie w kawiarni Dziedziniec pałacu w Rynie

 

Wieczorem jak zwykle było wesoło i procentowo, dojechała Astrid z Andrzejem. Dla podgrzania atmosfery nasz etatowy szeryf Heniu wywabił towarzystwo nad jezioro i zarządził „delfinki”,  jak za dawnych lat bywało. Niestety  nie było chętnych, więc szeryf dał dobry przykład i odstawił „delfinki” sam, z wielką gracja i ku ogólnej uciesze kibicujących.

Nocna delfinada

 

W piątek od rana lało i nie było dobrych prognoz. Pomysłów na spędzenie dnia  było kilka, ale deszcz wszystkie zweryfikował. Smęciliśmy się trochę, po czym padło hasło, że jedziemy do zamku w Rynie na kawę, bo tylko zajęcia typu barowego wchodziły w grę.  W deszczu ruszyliśmy, mając nadzieją, że kiedyś przejdzie. Zamek w Rynie to XIV-wieczna siedziba krzyżacka, której pierwszym komturem był Fryderyk Wallenrod, brat Konrada Wallenroda, znanego z dzieła Adama Mickiewicza. Przechodził różne koleje losu, adekwatne do historii regionu, m.in. w początkowym okresie posiadał folwark przyzamkowy nastawiony na hodowlę koni. W późniejszych latach był siedzibą starostwa, siedzibą łowczego książęcego, więzieniem, domem kultury i muzeum regionalnym. Pogarszający się stan techniczny obiektu spowodował sprzedanie go w ręce prywatne i po gruntownym remoncie adaptowany został na luksusowy hotel, przy zachowaniu substancji zabytkowej i funkcji historycznych. Obecnie można się tam wyspać w pokoju 4-gwiazdkowym za cała fortunę, wypić herbatę za 10 zł, wziąć udział w letnich koncertach kameralnych czy Biesiadach Rycerskich, ale również obejrzeć z przewodnikiem zabytkowe wnętrza w zachowanym średniowiecznym stylu. My wybraliśmy herbatę i przewodnika.

Wieczorem najechali następni goście, w tym także nasi żeglarze, więc zorganizowaliśmy kolejne tańce i swawole przy kominku, napchani niemiłosiernie pyszną kaczką z jabłkami. O północy wypiliśmy zdrowie konia, co by tradycji stało się zadość.

Balangowe szaleństwa Zdrowie Konia

 

W sobotę parę osób wyjechało, natomiast pozostali wyruszyli do Mikołajek, by pobuszować na posezonowych  wyprzedażach  we wszystkich możliwych sklepikach i  sklepikach. Każdy coś tam zakupił, a prawie wszystkie dziewczyny nabyły żeglarskie skarpetki w biało-granatowe paseczki. Jako że „mała rzecz a cieszy” poprawiliśmy sobie tym humory i w przyjemnych nastrojach zaokrętowaliśmy się na stateczek wycieczkowy by odbyć ostatni rejs po Śniardwach. Trochę siąpiło na początku, ale potem wyszło słońce i rozkoszowaliśmy oczy błękitem nieba, bezkresem wody  i  niezliczona ilością  żagli po horyzont. Płynęliśmy leniwie  popijając herbatę z rumem i … niestety myśląc o powrocie. Bo wszystko dobre co się dobrze kończy.

Wycieczka statkiem po Śniardwach

 

Na podsumowanie należy powiedzieć, że nasze wczasy w siodle bez koni okazały się całkiem udaną imprezą, Miejsce i wygody w stacji hydrobiologicznej bardzo wszystkim odpowiadały,  również formuła aktywnego urlopu, niekoniecznie na końskim grzbiecie.  Świat jest piękny, pełen fascynujących miejsc i atrakcji. Warto czasem wyściubić nosa poza utarte ścieżki i poszerzyć horyzonty.

Ale w przyszłym roku będzie poważny dylemat do rozwiązania – co wybrać. Wszak z końskiego grzbietu nie zamierzamy schodzić.

Mamy na to jeszcze dużo czasu.

Ostatni rzut oka na Mikołajki

 

Tekst: Ewa Formicka
Fot. Ewa Formicka, Pani Zgaga, Hanka Olszowska i Jerry Falkowski
Zdjęcia e-redakcja podpisała na własną odpowiedzialność.

 

VII Rajd Bieszczadzki – impresje Ety, 2008

 

 No i po Jubileuszowym Rajdzie 2008 i już po przejściach

 

Wygląda na to, że im lepiej bawię się na rajdzie tym ciekawsze mam powroty do Wrocławia.  Jeśli czytaliście moje pierwsze wrażenia po moim poprzednim rajdzie dwa lata temu, to może pamiętacie jak entuzjastycznie się o nim wyrażałam, a mottem sprawozdania było „Hej, w prerii mieć dom….”.   A na koniec nasza fantastyczna podróż powrotna nie klimatyzowanym autobusem z Marycha, która też  już   pewnie znacie.

Trudno sobie to wyobrazić, ale tegoroczny rajd był lepszy.  Lepsza organizacja i zadbanie o Radowiczów, także o konie, lepsze konie, lepsze trasy i wręcz fantastyczny nastrój.  Na pewno pomogło, że mieliśmy dwóch mistrzów gitary i harmonijek ustnych.  Jeden to Wuja Wojt, którego nie musze zachwalać, wszyscy wiemy jakiej klasy jest to muzyk i człowiek. Drugi, Kazio, były gitarzysta Maryli Rodowicz, pojawił się pierwszy raz na Starokońskiej imprezie i bardzo szybko załapał o co tu chodzi.  Mieliśmy wiec wspaniale koncerty i podkłady muzyczne do naszych śpiewnikowych śpiewów.  Po świetnych jazdach, po przepysznym jedzonku, przy szampańskich (lub inno-alkoholowych) humorach, mieliśmy co wieczór konsolidującą imprezą. Mam nadzieje, że wyrażam zdanie wszystkich mówiąc, że rajd naprawdę się udał.

Po rajdzie postanowiłam tym razem nie wracać do Wrocławia, ale zabrać się z Jurkiem do Warszawy i tam parę spraw załatwić. Wcześniej umawialiśmy się, że przynajmniej pierwsza noc spędzę w Zalesiu a potem przeniosę się do koleżanki mieszkającej przy

Al. Jerozolimskich. Przed wyjazdem Jurek wspomniał o jakichś możliwych komplikacjach z noclegiem, ale będąc niepoprawną optymistką uznałam „możliwe” za nieistotne no i pojechaliśmy.  Oczywiście gdzieś w połowie drogi, przy pomocy komórki okazało się, że nocleg u Jurka w ogóle nie wchodzi w rachubę, owszem, cały autobusik Austriaków jest w drodze do niego i oczywiście będą nocowali. Tak więc „zupełnie naturalnie” (dla mnie w każdym razie) zwróciłam się do Hani Warszawianki, która jechała z nami, czy nie mogłaby mnie przyjąć na noc.  Biedna Hania najpierw przeżyła coś w rodzaju szoku, ale jak już się oswoiła z taką możliwością, to nie tylko mnie przyjęła, ale jeszcze okazała ogromną gościnność.  Zapędziła również swoich wspaniałych synów – o rany! Nie tylko przystojni i wysocy, ale na dodatek ogromnie sympatyczni.  Tyle, że za młodzi….  A wiec zapędziła tych synów do pomocy (głównie transport) w moich perypetiach.  No i tu zaczyna się opis perypetii.  Bo pewnie nikt z rajdowiczów nie zdawał sobie sprawy (ja zresztą też nie), że mieli miedzy sobą kryminalistkę, osobę poszukiwaną przez policję za przestępstwo gospodarcze.

Otóż mając perspektywę wożenia się z bagażem przez Egipt i Dubai, a potem tanim samolotem z Londynu (limit do 15kg bagażu) wysłałam wszystko co miało mi się przydać na rajdzie paczką do mojego brata we Wrocławiu. Włączając oczywiście bardzo starannie kompletowane przez dwa lata „stroje wyjściowe”. Paczka, owszem, przyszła, ale jak brat już podpisał że ją przyjął, to podsunęli mu papierek z Urzędu Celnego, że coś zostało z paczki wyjęte.  Na to mój brat poprosił o kopie tego papierka, co by mógł się wytłumaczyć przed siostrą, dlaczego czegoś w tej paczce brakuje.  Ponieważ mu odmówili, to skreślił swój podpis i w zamian podpisał papierek, że tej paczki nie przyjmuje..  Następnie napisał list do Poczty żądając wyjaśnień.  A potem został wezwany na Policje w celu złożenia zeznania na temat tej paczki.  Czy wiedział, że siostra wysyła, czy wiedział co wysyła, czy często takie paczki przysyła, a jak często siostra wyjeżdża za granice, a czy on często wyjeżdża za granice itp. W końcu dowiedział się że chodzi o kapelusz, który miał skore i zęby krokodyla, a to jest przemyt, że który obywatele Unii Europejskiej muszą ponieść należną karę.  Wiec nie tylko, że zostałam bez niczego na rajd, bo paczkę odesłali już z powrotem do Australii (nb. jeszcze nie doszła), ale jeszcze są trudności.  Toteż już   po rajdzie, będąc w Warszawie, postanowiłam wpaść do Urzędu Celnego i spróbować coś wyjaśnić. A tu powiedziano mi, że Proszę Pani, sprawa jest już  na Policji i podali mi numer mojej sprawy.  Na Policji pan posadził mnie naprzeciwko siebie i kazał cala historie kapelusza opisać własnymi słowami. Posłusznie powiedziałam dlaczego i po co, że to stary kapelusz i przewoziłam go już   kilka razy przez granice tam i z powrotem i nigdy nic nie było,  wiec dlaczego teraz.  „No bo nasi celnicy nareszcie się uczą”.  Pokazał mi też  paragraf gdzie stało, że do krajów UE nie wolno wwozić żadnych materiałów wskazujących na pochodzenie od zwierząt pod ochroną.  Krokodyle pod ochrona w Australii?!  Przecież to szkodniki i należy rzucać na nie uroki, a nie chronić.  A na kapelusze to mamy krokodyle hodowlane.  A  ma Pani dowód, że to z hodowlanego? No nie mam, ale też kupiłam go w czasach, kiedy takie dowody nikomu nie przychodziły do głowy.  A ma Pani dowód kiedy go Pani kupiła? No też  nie mam, ale przecież ten kapelusz to zwykła krowa i tylko wąski pasek jest z krokodyla. Może i wąski, ale 45cm długi i do tego dochodzi 5 małych kłów.  No tak, bo gdybym zabiła dużego krokodyla, to może byłaby to przynajmniej jakaś chwała, a tu przecież najwyraźniej jakieś ‘baby’.  W takim to duchu przebiegała nam rozmowa i przyznam, że prawie zaprzyjaźniliśmy się z Panem Policjantem.  Na imię miał Artur. Poskarżył mi się, że nie po to poszedł do Policji, żeby walczyć z kapeluszami, tylko żeby łapać przestępców, a ja mu tu na przestępcę nie wyglądam. Zgodziłam się z nim skwapliwie.  Niemniej sprawa została założona i on musi spisać protokół. Imię, nazwisko, data i miejsce urodzenia, imiona rodziców, nazwisko panieńskie matki, kolor oczu, kolor włosów, wzrost i waga, znaki szczególne, obywatelstwo, adres w Polsce, adres w Australii, telefony itp.  W pewnym momencie powiedziałam, że czuję się tak, jakby mi za chwile mieli zrobić zdjęcie z profilu pod ściana.  Na to usłyszałam, że gdyby to miało miejsce dwa lata temu to nie tylko zrobiliby zdjęcie, ale jeszcze wzięli odciski palców  – ale na szczęście ten wymóg znieśli.  Zaczęłam się zastanawiać, czy może wsadzą mnie do aresztu. Spisaliśmy też moje zeznanie, czyli jeszcze raz wszystko od początku i musze przyznać, że pan Artur bardzo mi pomagał żeby miało wygląd profesjonalny, a ja żebym wyszła na niewinną.  Niemniej jak poszedł zadzwonić do pani Prokurator, żeby zapytać co mi najprawdopodobniej grozi, to wrócił z pytaniem: „Szczoteczkę do zębów Pani ma przy sobie?”  Tym mnie zaskoczył, ale zaraz się roześmiał i powiedział: „ Sześć miesięcy w zawieszeniu na dwa lata i 1000 złotych grzywny”. Też nie najlepiej, ale najpierw musi się odbyć sprawa, a w międzyczasie mogę opuścić kraj.  W razie czego maja mojego brata.  I w tym to przyjacielskim duchu rozstaliśmy się z panem Arturem – on życząc mi umorzenia sprawy, a ja życząc mu awansu na łapacza przestępców.  Jak mnie zasądzą, to wpiszą mi to do akt i jako kryminalistka nie będę mogła w Polsce dostać pracy.  To może ja już zostanę w tej Australii?

A skoro mowa o Australii to przypominam o mojej ofercie zorganizowania rajdu (i nie tylko) u siebie.  Zaproszenie rozszerzam na inne kraje strefy Akajotowej, proszę, zjeżdżajcie do Australii.  Rajd odbędzie się w przyszłym roku (2009) w kwietniu lub październiku, bo to najsympatyczniejsze miesiące. Wkrótce prześlę wstępne informacje i kosztorys, ale już   możecie zacząć się  przygotowywać.  Na razie choruje, bo gdzieś złapałam półpasiec i trochę mnie pomęczył, ale pomału dochodzę do siebie.

Serdeczności – do usłyszenia –Eta