Wszystkie wpisy, których autorem jest admin

„Mikołajkonie” czyli wyprawa Starych Koni na Mazury, 2008

…Mikołajkonie, a może Mikołakoniki (polskie)       

 

 

 

 

 

M  I  K  O  Ł  A  J  K  O  N  I  E

czyli Mikołajki ‘08
(23-31 sierpnia 2008)

 

Pod koniec sierpnia br. Stare Konie ruszyły na Mazury. Ponieważ Rakowo odbyło się w tym roku w maju, a termin sierpniowo-wrześniowy wszedł jakby na stałe do starokońskiego kalendarza, więc należało coś z tym fantem zrobić. Wiosną Andrzej P. poddał pod rozwagę wyjazd do Mikołajek, do stacji hydrobiologicznej PAN, z którą jest zawodowo związany. Co prawda nie ma tam koni, ale miejsce urokliwe, wkoło jeziora i inne atrakcje turystyczne, standard stacji bardzo dobry, więc może by tak coś innego? Pomimo wizji końskiej posuchy pomysł od razu „chwycił” i zaczął żyć swoim życiem.

Z tymi końmi nie do końca miało być beznadziejnie – podobno w okolicy pojawia się co roku pewien człowiek ze stadkiem koni i wynajmuje je pod wierzch, a kierowniczka stacji obiecała jazdy obstalować. Ponadto słyszeliśmy z plotek, że wielką przygodą jest buszowanie po rezerwacie w Popielnie na konikach polskich, co jest dość łatwe do przeprowadzenia, tyle, że do Popielna jest kłopotliwy dojazd. Więc nadzieja na jakieś konie istniała. Jednak nie wyglądało aby ktoś się specjalnie napinał na wczasy w siodle, więc zostawiliśmy sprawy swojemu biegowi. Żeby skończyć temat koni to należy w tym miejscu nadmienić, że zupełnie nie wypaliły. Facet ze stadkiem nie przyjechał, a inne ośrodki jeździeckie zlokalizowane były daleko, nie mniej niż 20 km od naszego obozu, a ceny panowały zawrotne. Natomiast w Popielnie nie było tego lata ani koni do jazdy ani instruktora. Trzeba jednak podkreślić, ze jakoś specjalnie nie cierpieliśmy z tego powodu. No, może 2 osoby trochę ucierpiały…

23 sierpnia w stacji hydrobiologicznej PAN w Mikołajkach stawiła się „silna grupa pod wezwaniem” w osobach: Hania i Olo, Marycha i Heniu, Zgaga, Renia i  Andrzej, Ewa i Jurek, Majka, Jadwiga i Walter, Halina i Szwedka Eva (obie ze Szwecji), Staszka i Włodek.  Grupę tą zasilali od czasu do czasu końscy żeglarze, którzy żeglowali po okolicznych akwenach i odwiedzali nas wieczorami, a byli to: Ewa i Jan, Jurek medialny i Jurek doktor. A pod koniec pobytu dotarła cała kupa gości w osobach: Astrid z Andrzejem, Krzysiek z Grażynką, warszawska Ruda i Maria Grazia z Włoch. Więc jak widać okresowo było dość kameralnie, a okresowo bardzo się zaludniało.

Po długiej jeździe trzeba rozprostować nogi W jadalni

 

Przyjemną niespodzianką był bardzo wysoki standard obiektu, a przede wszystkim ładne 2-osobowe pokoje z łazienkami, co jest naszym odwiecznym życzeniem, ale nie zawsze spełnianym. Było też wyśmienite jedzenie w dużych ilościach, a naszą opiekunką i dobrym duchem była nieoceniona pani Irena Sawicka, dogadzająca na wszelkie sposoby.

Na piwku w Mikołajkach

Na rybce


Na promenadzie w Mikołajkach Wiczorem tańce

 

Stacja położona jest w lesie nad samym jeziorem Mikołajskim, na przeciwległym brzegu niż kurort Mikołajki. Do miasteczka jest ok. pół godziny drogi, a same Mikołajki to obecnie popularne i gwarne letnisko, pełne turystów i imprez, a także sklepików z bursztynem i pamiątkami. Wzdłuż jeziora ciągnie się urokliwa promenada, a na wodzie cumują dziesiątki jachtów.

Spędziliśmy urlop bardzo turystycznie, zwiedzając co tylko się dało i dopełniając tradycji, że na naszych urlopach zawsze jest bardzo aktywnie i nie ma przyzwolenia na lenistwo.

Niedzielę przeznaczyliśmy na buszowanie po kurorcie. Dzień mimo beznadziejnych prognoz był słoneczny i dość ciepły, więc zaczęliśmy od piwa na rynku w małej knajpce, a skończyliśmy w smażalni ryb nad wodą na bardzo drogiej  i bardzo smacznej rybie.


Potem smęciliśmy się tu i tam, trochę po sklepach, trochę po promenadzie, trochę po własnym ośrodku. Wieczorem w sali kominkowej odbyła się kolacja powitalna z tańcami. Potańczyliśmy do muzyki mechanicznej, posiedzieliśmy przy ogniu gawędząc i  sącząc rozmaite trunki, nastrój był luźny i wesolutki.

Po skończonej potańcówce część osób przeniosła się na taras rekreacyjny, by posiedzieć jeszcze trochę na powietrzu, bo spać się nie chciało. Coś tam sączyliśmy, śmialiśmy się z byle czego. Niebo było niesamowicie rozgwieżdżone, a w dali migały dziesiątki światełek w rozbawionych, letnich Mikołajkach. Siedzieliśmy do północy.

 

Przy makiecie „Wilczego Szańca”

 

Zwiedzamy zakamarki „Wilczego Szańca”

 

W poniedziałek nie miało się na upał, więc zaplanowaliśmy wycieczkę po najważniejszych, okolicznych atrakcjach. Najpierw pojechaliśmy do Gierłoży zwiedzać „Wilczy Szaniec”, czyli kwaterę główną Hitlera. W czasie wojny na powierzchni 2,5 km kw było tu 80 budowli, w tym 50 bunkrów o ścianach grubości do 8 m. Trafiła się nam bardzo fajna przewodniczka, która w ciekawy sposób opowiedziała historię tego miejsca, w tym historię słynnego zamachu na Hitlera,  oprowadziła też po obiekcie. Kwatera przed wejściem Armii Czerwonej została wysadzona w powietrze, jednak jest jeszcze co oglądać i jest czego posłuchać. Bunkry robią wielkie wrażenie.

Z Gierłoży pojechaliśmy do Reszla zobaczyć stary zamek. Reszel leży już na Warmii i zawsze był miastem polskim, w przeciwieństwie do krainy Wielkich Jezior. Zamek zbudowali krzyżacy, ale od XV w. był siedzibą biskupów warmińskich, a samo miasteczko było ważnym centrum kulturalnym. Tutaj również trafiliśmy na sympatycznego przewodnika, który oprowadził po zamku, a potem sami zwiedziliśmy w dość szybkim tempie resztę miasteczka.

Bo śpieszyliśmy się do Świętej Lipki, aby zdążyć na ostatni koncert organowy w słynnym barokowym sanktuarium. Sanktuarium to należy do najsłynniejszych zespołów barokowych w kraju, a jego największą atrakcją są stare organy z ruchomymi figurkami, o przepięknym brzmieniu. Latem o każdej pełnej godzinie można wysłuchać krótkiego 20-minutowego koncertu, a jest to wielka uczta duchowa. Nam udało się wysłuchać m.in. „Ave Maria” Godunowa, „Toccatę” Bacha, „Poloneza” Ogińskiego i parę innych znanych perełek organowych. 

 

Przy zamku w Reszlu

Widok z zamku na miasteczko

Wróciliśmy do stacji naładowani historią, muzyką i głodni jak licho. Wieczorem siedzieliśmy przy kominku.

We wtorek nadal było słonecznie, ale wciąż dość chłodno, więc nadal nie było warunków do plażowania. Niektórzy dzielnie postanowili odsłonić trochę ciała na leżaku nad wodą, a byli i tacy, co weszli nawet  do wody.

Święta Lipka

Natomiast jeszcze inni popłynęli w rejs po jeziorach. Stacja posiada własny kuter służący do badań naukowych i tego dnia Pani Docent wypływała na jeziora na połów „kryla”. Oczywiście chodziło o określony okaz faunistyczny, którego obecność w wodzie miała o czymś tam świadczyć. Nie będąc w temacie ustaliliśmy, że chodzi o złowienie kryla. Już wcześniej wiedzieliśmy, że jest możliwość  popłynąć  na taką wyprawę, ale tylko 8 osób, gdyż  tyle kuter mógł zabrać. Przy śniadaniu Heniu zrobił nabór i ostatecznie 8 Starych Koni wyruszyło na wodne łowy. Wyprawa trwała ok. 2 godzin,  spenetrowano jeziora: Mikołajskie, Tałty, Tałtowisko i Ryńskie.
Pogoda była jak malowana, na jeziorach dziesiątki jachtów i piękne widoki dookoła, jednak wiał dość silny wiatr i chwilami było wręcz zimno. Tym niemniej była to fantastyczna przygoda dla tych, co nie żaglują i nie miewają tego typu atrakcji  za często.


Wyprawa na połów „kryla”

Natomiast po południu byliśmy umówieni w stacji PAN w Popielnie, by wreszcie zobaczyć konie. Oprowadzać po niej i poopowiadać miał główny hodowca koników polskich doc. Zbigniew Jaworski. Wcześniej w rozmowie telefonicznej Heniu prosił także o możliwość pojeżdżenia konno i bryczką. Do Popielna pojechaliśmy swoimi samochodami, a wyprawa była odrębną przygodą. Jechaliśmy dziurawymi drogami leśnymi błądząc wiele razy, by w końcu dotrzeć na przystań nad Bełdanami i odczekać sporo czasu zanim niezwykły wehikuł przypłynie, a przewoźnik jakoś upcha na nim 4 czy 5 samochodów.

 Wyprawa do Popielna (na promie)

 

Koniki polskie w Popielnie hodowane są częściowo w stajni, a częściowo żyją w stanie wolnym w rezerwacie. Jest to rasa wyhodowana na bazie tarpana, który wyginął na początku XIX w. W stanie dzikim żyją w tabunach, składających się z ogiera, który przewodzi grupie, oraz kilku klaczy i ich potomstwa. W rezerwacie na terenie Puszczy Piskiej (w okolicach Popielna) żyją 4 takie tabuny.
Pobyt w stacji zaczęliśmy od wysłuchania jej historii oraz od zwiedzenia muzeum przyrodniczego i hodowli bobra. Nasz przewodnik ciekawie opowiadał, ale wszyscy czekaliśmy na wyjazd do puszczy. Okazało się, że do jazdy są tylko 4 koniki, natomiast wóz traperski był jak się patrzy. Obsiedliśmy go, a 4 osoby pojechały wierzchem z tyłu za wozem. Nasz przewodnik uprzedzał na wszelki wypadek, że tabun nie łatwo spotkać, więc nie róbmy sobie zbyt wielkich apetytów. Jednak ku ogólnemu zdziwieniu i uciesze dość szybko ujrzeliśmy wspaniałe stadko na śródleśnej łące.
Był to tabun ogiera Osman. Widok był imponujący i wyjątkowy. Konie pasły się spokojnie pod lasem, a gdy nadjechaliśmy, niektóre przerwały nieśpiesznie swoje zajęcie, przyglądając się leniwie nieproszonym gościom. Najwyraźniej tego typu spotkania miewały częściej, gdyż nie wykazywały niepokoju ani zbytniego poruszenia. W tabunie był młody ogier Namur, którego przywódca popychał do przodu celem rozpoznania wroga i jakby namawiał do przepędzenia intruzów. Część stadka zbliżyła się nieco, a młody ogier zachęcony przez swojego zwierzchnika rzeczywiście usiłował nas przepędzić. Widać było, że broni swoich dam i kupki dzieci. Więc nasyceni tym niezwykłym widokiem, zrobiwszy dziesiątki zdjęć, pojechaliśmy dalej. Namur biegł za nami jakiś czas chcąc się upewnić, czy aby nie wrócimy.

Koniki Polskie  – tabum Osmana Koniki polskie interesują się motoryzają

 

Po tej wspaniałej uczcie pognaliśmy jeszcze na chwilę nad Śniardwy, gdyż jak „być w Rzymie i nie widzieć papieża”. Po czym ruszyliśmy do „domu”. Droga powrotna wypadła dookoła jeziora Bełdany, gdyż prom już nie kursował. Było tego ok. 25 km. Chwilę jechaliśmy przez środek rezerwatu, gdzie ostatni samochód został „zaatakowany” przez członków innego konikowego stada. Dorodna klacz ze źrebakiem wyszła na środek drogi, a po zatrzymaniu samochodu wsadziła łeb do środka przez okno w poszukiwaniu smakołyków. I znalazła, ale o tym sza…(dzikich zwierząt wszak nie wolno karmić).Wieczorem siedzieliśmy nad wodą przy ognisku, gawędząc, pijąc piwo i zagryzając kiełbaski z grilla.

   
Kajakiem po Krutyni Wśród ptactwa wodnego

 Środa była dniem wiodącej atrakcji obozowej, to jest spływu kajakowego Krutynią. Niestety dzień wstał ponury i niebo nie wróżyło nic dobrego. Ale kajaki były obstalowane, program ustalony, więc nie było odwrotu. Zresztą nikt nie myślał o odwrocie, no może jedna osoba…Pojechaliśmy samochodami do wsi Krutyń, gdzie zaokrętowaliśmy się dwójkami i ruszyliśmy w nieznane.

Rzeka Krutynia (długości ok. 100 km) jest uznana za jeden z najbardziej malowniczych szlaków kajakowych w Polsce. Spływ całą rzeką trwa kilka dni i jest wielką przygodą. My płynęliśmy tylko 3 godziny (z Krutynia do Ukty), ale i tak wrażenia były niesamowite. Płynęliśmy wśród szpaleru drzew i trzciny, w przeźroczystej wodzie falowały kobierce niezwykłej roślinności. Towarzyszyły nam całe tabuny kaczek i łabędzi, nad głowami poszybowała czapla siwa. Czasem między drzewami dojrzeć można było skrawek łąki, spróchniałą kładkę lub niewielką, uśpioną wioskę.

W połowie trasy zacumowaliśmy w „przydrożnym” barze we wsi Rosocha, gdzie nawcinaliśmy się naleśników z malinami, a maliny były prosto z lasu. Niestety pod koniec spływu zaczęło padać, więc do celu dobiliśmy nieco mokrzy i mocno podmarznięci. Gdy tylko udało się pozbyć pojazdów i gdy zostaliśmy odwiezieni busem z powrotem do Krutynia, pognaliśmy głodni do poleconej knajpy na gorący obiad. A tam specjalnością zakładu okazała się zupa pokrzywowa, kompletny ewenement. Pokrzywy nie pokrzywy, nikt czegoś takiego nigdy nie jadł, ale rzuciliśmy się na nią z wielką ochotą. I trzeba powiedzieć, że była to najlepsza zupa na świecie.

Naleśniki z malinami i nie tylko w połowie drogi

 

Najedzeni i rozgrzani pojechaliśmy jeszcze w drodze powrotnej obejrzeć ośrodek jeździecki w Gałkowie, należący do znanego polskiego jeźdźca z „naszych” czasów. Obejrzeliśmy stajnie, konie i kawałek treningu, a dwie kowbojki zamówiły się nawet na jazdę następnego dnia, co też wykonały. Były potem bardzo zadowolone, jednak regularne jazdy zostały zweryfikowane przez to co napisano na początku: odległość i ceny.

Wieczorem w sali kominkowej baby zarządziły tańce, jako przeciwwagę dla meczu w telewizji, który wybrały chłopaki. Tańce miały być „powtórką z rozrywki”, czyli chodziło o przećwiczenie line dance’a, na wszelki wypadek, ale chcieliśmy też pokazać Ewie Szwedce co umiemy.

Kowbojskie tańce Po tańcach trzeba się ochłodzić

 

Najpierw uczono Szwedkę, potem Szwedka uczyła nas, jakiegoś rodzimego folku. Atmosfera gęstniała, robiło się coraz głośniej i weselej, w końcu szaleństwo taneczne oderwało na chwilę chłopaków od TV, gdyż wrzawa realna zagłuszała widocznie wrzawę wirtualną na boisku. Na koniec panie wzięły „flachę pod pachę” i poszły cucić rozgrzane organizmy nad wodę, gdyż bardzo się nadwyrężyły. Był to niezwykle wesoły wieczór.

Czwartek to dzień obcowania z przyrodą. Zapakowaliśmy się do samochodów i ruszyliśmy do Kadzidłowa odbyć prawdziwe safari. Kadzidłowo to prywatny rezerwat dzikich zwierząt, a leży w sercu Puszczy Piskiej pomiędzy Mikołajkami a Uktą. Część zwierząt żyje w zagrodach i wolierach, a część na dużych ogrodzonych wybiegach, na które wchodzi się po drabinach przez płoty i gdzie obcuję się z nimi całkiem dosłownie.

 Można tam głaskać i karmić muflony, łanie, osły, świnki wietnamskie, daniele i wiele innych. Początek Kadzidłowa przed laty to zbierane rozmaite stworzenia uszkodzone na szosach, we wnykach i w różnych innych nieszczęśliwych okolicznościach. Teraz jest tam mnóstwo zwierząt pozyskiwanych we wszelki możliwy sposób, w tym niektóre rzadkie i zagrożone wyginięciem jak głuszec, jarząbek, biały jeleń (w Polsce tylko w Kadzidłowie), podgorzałka (w Czerwonej Księdze), ryś, także wilk, łoś i wiele innych. Ośrodek prowadzi dużo ciekawych projektów badawczych, np reintrodukcja rysia. Po obiekcie chodzi się z przewodnikiem, dzięki czemu można wysłuchać wiele ciekawych opowieści, a całość trasy trwa ok. 2 godzin. Nagłaskaliśmy się różnych sierściuchów do woli, ale  upragniony wilk nie był łaskaw wyjść z głuszy, mimo zachęty ze strony przewodniczki. Widocznie akurat pożarł Czerwonego Kapturka.

W kadzidłowie

Głaskanie sieściuchów

Niestety ośrodek poszedł bardzo w komercję i przyjeżdżają tam tabuny turystów, a grupa goni grupę. Nam wyszło penetrować rezerwat ze sporym tłumem, co odbierało sporo przyjemności.

Z Kadzidłowa pojechaliśmy eksplorować następne ciekawe miejsca w najbliższej okolicy. Najpierw zawadziliśmy o cerkiew staroobrzędowców w Wojnowie, do której niestety nie udało się wejść, gdyż trafiliśmy akurat na prawosławne święto. Ruszyliśmy dalej szlakiem ciekawostek – do starego klasztoru filiponów na obrzeżach wsi nad jeziorem Duś. Niedawno zmarła ostatnia zakonnica, ale zespół klasztorny jest nadal atrakcją turystyczną, a szczególnie salka modlitewna z zespołem stareńkich ikon i ksiąg liturgicznych. Klasztor jest obecnie własnością prywatną i wchodzi w skład obiektu agroturystycznego, ale właściciel utrzymuje go w bardzo dobrym stanie. Następnie pojechaliśmy do przepięknej leśniczówki Pranie, siedziby  Gałczyńskiego nad jeziorem Nidzkim. Poeta spędził tu ostatnie lata życia i tutaj pracował nad poematami „Niobe” i „Wit Stwosz”.   Latem odbywają się tutaj koncerty  muzyki poważnej i wieczory poezji, często w wykonaniu znanych postaci świata artystycznego, ale niestety nie wiedzieliśmy o tym. Jeśli przyjedziemy w przyszłym roku, to na pewno nie omieszkamy skorzystać z pełnej oferty tego urokliwego miejsca.

W pałacu w Rynie w kawiarni Dziedziniec pałacu w Rynie

 

Wieczorem jak zwykle było wesoło i procentowo, dojechała Astrid z Andrzejem. Dla podgrzania atmosfery nasz etatowy szeryf Heniu wywabił towarzystwo nad jezioro i zarządził „delfinki”,  jak za dawnych lat bywało. Niestety  nie było chętnych, więc szeryf dał dobry przykład i odstawił „delfinki” sam, z wielką gracja i ku ogólnej uciesze kibicujących.

Nocna delfinada

 

W piątek od rana lało i nie było dobrych prognoz. Pomysłów na spędzenie dnia  było kilka, ale deszcz wszystkie zweryfikował. Smęciliśmy się trochę, po czym padło hasło, że jedziemy do zamku w Rynie na kawę, bo tylko zajęcia typu barowego wchodziły w grę.  W deszczu ruszyliśmy, mając nadzieją, że kiedyś przejdzie. Zamek w Rynie to XIV-wieczna siedziba krzyżacka, której pierwszym komturem był Fryderyk Wallenrod, brat Konrada Wallenroda, znanego z dzieła Adama Mickiewicza. Przechodził różne koleje losu, adekwatne do historii regionu, m.in. w początkowym okresie posiadał folwark przyzamkowy nastawiony na hodowlę koni. W późniejszych latach był siedzibą starostwa, siedzibą łowczego książęcego, więzieniem, domem kultury i muzeum regionalnym. Pogarszający się stan techniczny obiektu spowodował sprzedanie go w ręce prywatne i po gruntownym remoncie adaptowany został na luksusowy hotel, przy zachowaniu substancji zabytkowej i funkcji historycznych. Obecnie można się tam wyspać w pokoju 4-gwiazdkowym za cała fortunę, wypić herbatę za 10 zł, wziąć udział w letnich koncertach kameralnych czy Biesiadach Rycerskich, ale również obejrzeć z przewodnikiem zabytkowe wnętrza w zachowanym średniowiecznym stylu. My wybraliśmy herbatę i przewodnika.

Wieczorem najechali następni goście, w tym także nasi żeglarze, więc zorganizowaliśmy kolejne tańce i swawole przy kominku, napchani niemiłosiernie pyszną kaczką z jabłkami. O północy wypiliśmy zdrowie konia, co by tradycji stało się zadość.

Balangowe szaleństwa Zdrowie Konia

 

W sobotę parę osób wyjechało, natomiast pozostali wyruszyli do Mikołajek, by pobuszować na posezonowych  wyprzedażach  we wszystkich możliwych sklepikach i  sklepikach. Każdy coś tam zakupił, a prawie wszystkie dziewczyny nabyły żeglarskie skarpetki w biało-granatowe paseczki. Jako że „mała rzecz a cieszy” poprawiliśmy sobie tym humory i w przyjemnych nastrojach zaokrętowaliśmy się na stateczek wycieczkowy by odbyć ostatni rejs po Śniardwach. Trochę siąpiło na początku, ale potem wyszło słońce i rozkoszowaliśmy oczy błękitem nieba, bezkresem wody  i  niezliczona ilością  żagli po horyzont. Płynęliśmy leniwie  popijając herbatę z rumem i … niestety myśląc o powrocie. Bo wszystko dobre co się dobrze kończy.

Wycieczka statkiem po Śniardwach

 

Na podsumowanie należy powiedzieć, że nasze wczasy w siodle bez koni okazały się całkiem udaną imprezą, Miejsce i wygody w stacji hydrobiologicznej bardzo wszystkim odpowiadały,  również formuła aktywnego urlopu, niekoniecznie na końskim grzbiecie.  Świat jest piękny, pełen fascynujących miejsc i atrakcji. Warto czasem wyściubić nosa poza utarte ścieżki i poszerzyć horyzonty.

Ale w przyszłym roku będzie poważny dylemat do rozwiązania – co wybrać. Wszak z końskiego grzbietu nie zamierzamy schodzić.

Mamy na to jeszcze dużo czasu.

Ostatni rzut oka na Mikołajki

 

Tekst: Ewa Formicka
Fot. Ewa Formicka, Pani Zgaga, Hanka Olszowska i Jerry Falkowski
Zdjęcia e-redakcja podpisała na własną odpowiedzialność.

 

VII Rajd Bieszczadzki – impresje Ety, 2008

 

 No i po Jubileuszowym Rajdzie 2008 i już po przejściach

 

Wygląda na to, że im lepiej bawię się na rajdzie tym ciekawsze mam powroty do Wrocławia.  Jeśli czytaliście moje pierwsze wrażenia po moim poprzednim rajdzie dwa lata temu, to może pamiętacie jak entuzjastycznie się o nim wyrażałam, a mottem sprawozdania było „Hej, w prerii mieć dom….”.   A na koniec nasza fantastyczna podróż powrotna nie klimatyzowanym autobusem z Marycha, która też  już   pewnie znacie.

Trudno sobie to wyobrazić, ale tegoroczny rajd był lepszy.  Lepsza organizacja i zadbanie o Radowiczów, także o konie, lepsze konie, lepsze trasy i wręcz fantastyczny nastrój.  Na pewno pomogło, że mieliśmy dwóch mistrzów gitary i harmonijek ustnych.  Jeden to Wuja Wojt, którego nie musze zachwalać, wszyscy wiemy jakiej klasy jest to muzyk i człowiek. Drugi, Kazio, były gitarzysta Maryli Rodowicz, pojawił się pierwszy raz na Starokońskiej imprezie i bardzo szybko załapał o co tu chodzi.  Mieliśmy wiec wspaniale koncerty i podkłady muzyczne do naszych śpiewnikowych śpiewów.  Po świetnych jazdach, po przepysznym jedzonku, przy szampańskich (lub inno-alkoholowych) humorach, mieliśmy co wieczór konsolidującą imprezą. Mam nadzieje, że wyrażam zdanie wszystkich mówiąc, że rajd naprawdę się udał.

Po rajdzie postanowiłam tym razem nie wracać do Wrocławia, ale zabrać się z Jurkiem do Warszawy i tam parę spraw załatwić. Wcześniej umawialiśmy się, że przynajmniej pierwsza noc spędzę w Zalesiu a potem przeniosę się do koleżanki mieszkającej przy

Al. Jerozolimskich. Przed wyjazdem Jurek wspomniał o jakichś możliwych komplikacjach z noclegiem, ale będąc niepoprawną optymistką uznałam „możliwe” za nieistotne no i pojechaliśmy.  Oczywiście gdzieś w połowie drogi, przy pomocy komórki okazało się, że nocleg u Jurka w ogóle nie wchodzi w rachubę, owszem, cały autobusik Austriaków jest w drodze do niego i oczywiście będą nocowali. Tak więc „zupełnie naturalnie” (dla mnie w każdym razie) zwróciłam się do Hani Warszawianki, która jechała z nami, czy nie mogłaby mnie przyjąć na noc.  Biedna Hania najpierw przeżyła coś w rodzaju szoku, ale jak już się oswoiła z taką możliwością, to nie tylko mnie przyjęła, ale jeszcze okazała ogromną gościnność.  Zapędziła również swoich wspaniałych synów – o rany! Nie tylko przystojni i wysocy, ale na dodatek ogromnie sympatyczni.  Tyle, że za młodzi….  A wiec zapędziła tych synów do pomocy (głównie transport) w moich perypetiach.  No i tu zaczyna się opis perypetii.  Bo pewnie nikt z rajdowiczów nie zdawał sobie sprawy (ja zresztą też nie), że mieli miedzy sobą kryminalistkę, osobę poszukiwaną przez policję za przestępstwo gospodarcze.

Otóż mając perspektywę wożenia się z bagażem przez Egipt i Dubai, a potem tanim samolotem z Londynu (limit do 15kg bagażu) wysłałam wszystko co miało mi się przydać na rajdzie paczką do mojego brata we Wrocławiu. Włączając oczywiście bardzo starannie kompletowane przez dwa lata „stroje wyjściowe”. Paczka, owszem, przyszła, ale jak brat już podpisał że ją przyjął, to podsunęli mu papierek z Urzędu Celnego, że coś zostało z paczki wyjęte.  Na to mój brat poprosił o kopie tego papierka, co by mógł się wytłumaczyć przed siostrą, dlaczego czegoś w tej paczce brakuje.  Ponieważ mu odmówili, to skreślił swój podpis i w zamian podpisał papierek, że tej paczki nie przyjmuje..  Następnie napisał list do Poczty żądając wyjaśnień.  A potem został wezwany na Policje w celu złożenia zeznania na temat tej paczki.  Czy wiedział, że siostra wysyła, czy wiedział co wysyła, czy często takie paczki przysyła, a jak często siostra wyjeżdża za granice, a czy on często wyjeżdża za granice itp. W końcu dowiedział się że chodzi o kapelusz, który miał skore i zęby krokodyla, a to jest przemyt, że który obywatele Unii Europejskiej muszą ponieść należną karę.  Wiec nie tylko, że zostałam bez niczego na rajd, bo paczkę odesłali już z powrotem do Australii (nb. jeszcze nie doszła), ale jeszcze są trudności.  Toteż już   po rajdzie, będąc w Warszawie, postanowiłam wpaść do Urzędu Celnego i spróbować coś wyjaśnić. A tu powiedziano mi, że Proszę Pani, sprawa jest już  na Policji i podali mi numer mojej sprawy.  Na Policji pan posadził mnie naprzeciwko siebie i kazał cala historie kapelusza opisać własnymi słowami. Posłusznie powiedziałam dlaczego i po co, że to stary kapelusz i przewoziłam go już   kilka razy przez granice tam i z powrotem i nigdy nic nie było,  wiec dlaczego teraz.  „No bo nasi celnicy nareszcie się uczą”.  Pokazał mi też  paragraf gdzie stało, że do krajów UE nie wolno wwozić żadnych materiałów wskazujących na pochodzenie od zwierząt pod ochroną.  Krokodyle pod ochrona w Australii?!  Przecież to szkodniki i należy rzucać na nie uroki, a nie chronić.  A na kapelusze to mamy krokodyle hodowlane.  A  ma Pani dowód, że to z hodowlanego? No nie mam, ale też kupiłam go w czasach, kiedy takie dowody nikomu nie przychodziły do głowy.  A ma Pani dowód kiedy go Pani kupiła? No też  nie mam, ale przecież ten kapelusz to zwykła krowa i tylko wąski pasek jest z krokodyla. Może i wąski, ale 45cm długi i do tego dochodzi 5 małych kłów.  No tak, bo gdybym zabiła dużego krokodyla, to może byłaby to przynajmniej jakaś chwała, a tu przecież najwyraźniej jakieś ‘baby’.  W takim to duchu przebiegała nam rozmowa i przyznam, że prawie zaprzyjaźniliśmy się z Panem Policjantem.  Na imię miał Artur. Poskarżył mi się, że nie po to poszedł do Policji, żeby walczyć z kapeluszami, tylko żeby łapać przestępców, a ja mu tu na przestępcę nie wyglądam. Zgodziłam się z nim skwapliwie.  Niemniej sprawa została założona i on musi spisać protokół. Imię, nazwisko, data i miejsce urodzenia, imiona rodziców, nazwisko panieńskie matki, kolor oczu, kolor włosów, wzrost i waga, znaki szczególne, obywatelstwo, adres w Polsce, adres w Australii, telefony itp.  W pewnym momencie powiedziałam, że czuję się tak, jakby mi za chwile mieli zrobić zdjęcie z profilu pod ściana.  Na to usłyszałam, że gdyby to miało miejsce dwa lata temu to nie tylko zrobiliby zdjęcie, ale jeszcze wzięli odciski palców  – ale na szczęście ten wymóg znieśli.  Zaczęłam się zastanawiać, czy może wsadzą mnie do aresztu. Spisaliśmy też moje zeznanie, czyli jeszcze raz wszystko od początku i musze przyznać, że pan Artur bardzo mi pomagał żeby miało wygląd profesjonalny, a ja żebym wyszła na niewinną.  Niemniej jak poszedł zadzwonić do pani Prokurator, żeby zapytać co mi najprawdopodobniej grozi, to wrócił z pytaniem: „Szczoteczkę do zębów Pani ma przy sobie?”  Tym mnie zaskoczył, ale zaraz się roześmiał i powiedział: „ Sześć miesięcy w zawieszeniu na dwa lata i 1000 złotych grzywny”. Też nie najlepiej, ale najpierw musi się odbyć sprawa, a w międzyczasie mogę opuścić kraj.  W razie czego maja mojego brata.  I w tym to przyjacielskim duchu rozstaliśmy się z panem Arturem – on życząc mi umorzenia sprawy, a ja życząc mu awansu na łapacza przestępców.  Jak mnie zasądzą, to wpiszą mi to do akt i jako kryminalistka nie będę mogła w Polsce dostać pracy.  To może ja już zostanę w tej Australii?

A skoro mowa o Australii to przypominam o mojej ofercie zorganizowania rajdu (i nie tylko) u siebie.  Zaproszenie rozszerzam na inne kraje strefy Akajotowej, proszę, zjeżdżajcie do Australii.  Rajd odbędzie się w przyszłym roku (2009) w kwietniu lub październiku, bo to najsympatyczniejsze miesiące. Wkrótce prześlę wstępne informacje i kosztorys, ale już   możecie zacząć się  przygotowywać.  Na razie choruje, bo gdzieś złapałam półpasiec i trochę mnie pomęczył, ale pomału dochodzę do siebie.

Serdeczności – do usłyszenia –Eta

VII Rajd – prawdziwie bieszczadzki 2008 – Kronika

 

 

„VII RAJD – prawdziwie bieszczadzki”

Ewa Formicka

 

Piątek – Przyjazd

Rajd roku 2008 można by nazwać rewolucyjnym, gdyż wszystko do czego nawykliśmy przez ostatnie 6 lat uległo zmianie. Pewne kanony zdawały się być wieczne, a tu nagle wszystko inaczej. Primo – nie pojechaliśmy (z różnych powodów) do Odrzechowej lecz dalej na wschód, w same Bieszczady. Drugie primo – rajd odbyliśmy na dużych koniach, co wydawało się kiedyś niemożliwe. Trzecie primo – nie było ani jednego upadku z tychże, rzecz całkiem nie do pomyślenia. Była co prawda jedna ewakuacja z konia „na wszelki wypadek” i dla odczynienia gorzałka upadkowa została uiszczona, ale trudno to nazwać upadkiem. Tak czy owak tradycji stało się zadość.
Naszym nowym organizatorem był Józek z Sanoka, dysponujący własnymi końmi i działający jako prywatna instytucja. Rajd zaczęliśmy we wsi Berezka niedaleko Zalewu Solińskiego w piątek 20 czerwca, a skończyliśmy w niedzielę 29 czerwca po śniadaniu. Dojechali kowboje w osobach: po raz siódmy szeryf Heniu, Formisia, Jurek medialny, Renia i Andrzej, po raz szósty Zgaga i wuja Woyt, po raz piąty Marycha i Hania Warszawianka, po raz czwarty Jola i Majka, po raz drugi Lalucha, Eta i Ewa Gdańszczanka, po raz pierwszy Kazio i źrebaki Rafał i Adaś.
Zameldowaliśmy się w eleganckim pensjonacie „Karino, każdy dostał wymarzoną „dwójkę” z wygodami, a wyszynk był całkiem niesamowity i od razy zapowiadał popuszczanie pasa. Wieczorem zasiedliśmy do suto zastawionego „szwedzkiego stołu”, okraszonego smażonymi pieczarkami i plackami ziemniaczanymi ze śmietanką. Poznaliśmy Józka i jego prawą rękę Magdę, oraz powożących wozem taborowym Artura i Ewelinę. Gdy złapaliśmy oddech po ciężkiej podróży i niemożliwie napchaliśmy brzuchy, ruszyliśmy asystować przy karmieniu koni, które pasły się za domem. Całe stadko przygnało zaraz zwabione dźwiękiem wiader, a Józek przedstawił to towarzystwo i spontanicznie doszło do przydziału koni. Wracaliśmy do pensjonatu usatysfakcjonowani, gdyż każdy dostał to o czym marzył. W rajdzie wzięło udział 9 koni plus prywatny Magdy. Były to: pełnej krwi angielskiej Berdanka, czystej krwi arabskiej Egibar, oraz małopolskie Gloria, Gaskończyk, Walkiria, Basior, Bojar, Czakram, Indefiks i Magdy Ładny. Wóz pociągnęły Szaman i Basia.
Uspokojeni zrobieniem dobrego interesu i obstalowaniem najlepszego konia z możliwych, rozpoczęliśmy rajd po Bożemu: zagrały gitary, popłynął gromki śpiew i „woda ognista”, a śmiech niósł się po wsi do późnych godzin nocnych.

 

Sobota – Pierwszy dzień

W sobotę nie było żartów,  należało swój wybór skonfrontować z rzeczywistością – to jest odłowić mustanga, wyrychtować i dosiąść. Do południa pojechało na konfrontację  8 osób,  po południu  pozostali.  Celem wycieczki była nieistniejąca wieś Bereźnica Niżna i jezioro Myczkowskie. Droga wiodła kręto zaroślami  wzdłuż potoku o tej samej nazwie,  jechaliśmy przez gąszcz wierzby, olchy i starych drzew owocowych. Od czasu do czasu Józek pokazywał w krzakach mało wyraźne podmurówki domów i resztki piwnic. W latach międzywojennych było tu ponad 30 domów, teraz  na starym cmentarzu zachowało się kilka nagrobków, a na gałęzi drzewa ktoś  zawiesił lustro.  Dolina  jest dzika i malownicza. Gdy poprzez gałęzie drzew  zobaczyliśmy połyskującą taflę jeziora, zawróciliśmy z powrotem. Wycieczka trwała w obie strony 2 godziny. W drodze powrotnej spotkaliśmy wóz z resztą ludzi, który  dojechał dokąd się dało i także zawrócił.

Po południu w to samo miejsce pojechała II grupa, a ci co nie pojechali wierzchem, wybrali się nad Solinę zażyć kąpieli. Przypadkiem załapali się na rejs statkiem po jeziorze,  więc wrócili  pozytywnie naładowani.  Wieczorem pojedliśmy kulebiaku z barszczem, nie licząc całej masy półmisków  wędlin i sałatek,  posiedzieliśmy przy piwie. Biorąc pod uwagę, że  konfrontacja z końmi  była owocna i satysfakcjonująca,  wszyscy  nakręcili się pozytywnie i rano można było ruszać w bieszczadzkie ostępy.

 

Niedziela- Do Baligrodu

Rano po śniadaniu jak zwykle szeryf zarządził  kto jedzie na I grupę, a kto na II. Ponieważ większość zawsze wolała na I, wiec szeryf dzielił po uważaniu, a najlepiej było siedzieć koło niego i pchać się łokciami. 

Trasa rannej grupy była bardzo malownicza i urozmaicona, ale drugiej również. Każda grupa dokonywała codziennie odkrycia, że ich trasa była lepsza i w ogóle   najlepsza  na  całym rajdzie.

I tak ranni pojechali chwilę asfaltem do Woli Matiaszowej, potem kolorowymi łąkami pełnymi margaretek łagodnie pod górę, galopując po nich ku wielkiej uciesze. Widoki były pyszne, a pogoda zamówiona. Wjechaliśmy do lasu i dotarliśmy do fermy hodowlanej jelenia karpackiego, oglądając z daleka nie małe stadko. Osiągnęliśmy Wierchy (635 m), a jadąc dalej zobaczyliśmy w oddali główne Połoniny i odbyliśmy sesję zdjęciową. Wjechaliśmy na teren Ośrodka Edukacji Leśnej i jakiś czas snuliśmy się wzdłuż szkółek modrzewia, dębu, świerka, klonu. Dalej droga wiodła przez stary las bukowo –  jodłowy z domieszka modrzewia i sosny,  było  sennie i wspaniale chłodno, a konie deptały łany storczyków rozsianych na wątłej ścieżce. Plątanina ścieżek  mizerniała i ginęła w czeluściach lasu, aż w końcu zapętliliśmy się w gąszczu gałęzi bez wyjścia, drapiących po twarzach i rękach. Adrenalina podskoczyła, ale Józek przyjął właściwy azymut, więc w końcu dotarliśmy do celu, czyli miejsca popasu ponad wsią Bereźnica Wyżna.

Dojechał wóz z roześmianą resztą bandy, także nasz samochód dostawczy z kuchnią polową i jedzeniem,  toteż  w dość szybkim czasie pałaszowaliśmy fasolkę po bretońsku,  dokładając wiele razy.  Konie powiązaliśmy do  drzew i krzaków,  a sami na końskich derach, znowu z pełnymi brzuchami, zalegliśmy w wysokiej  trawie.  Ten i ów zasnął głęboko, innym gryzące niemiłosiernie mrówki nie pozwoliły na najmniejszą drzemkę.  Wkoło roztaczała się bajkowa panorama, łąka pachniała, że aż w nosie kręciło, a kwiatów nikt by nie zliczył. Szczególnie dwa monstrualne  storczyki wzbudziły wielki zachwyt i zostały uwiecznione na taśmie filmowej. Oceniono je na dactylorhiza maculata.

Trasa liczyła po ok. 2 godziny, a na popasie także posiedzieliśmy ok. 2 godzin. Zrelaksowaniruszyliśmy dalej, a celem był ośrodek wypoczynkowy pod Baligrodem. Grupa konna znowu błądziła niemiłosiernie,  forsując dziewiczy teren i polegając na nosie przewodnika stada. Nos ten działał bez zarzutu, więc wszelkie pobłądzenia miały  zawsze  pozytywny finał.

Wozowych, nasączonych  rozmaitymi trunkami,   dopadła wena twórcza i posuwając się do przodu piękną, leśną drogą, tworzyli. Dzieło miało dotyczyć tego co się zdarzyło do tej pory na rajdzie, jednak czy to weny było za mało, czy trunków za dużo,  czy  też za mało cierpienia, a za dużo wesołości – dość, ze dzieło nie powstało. Jechaliśmy po dość dużej stromiźnie w dół, a że z hamulcami było nie najlepiej i trzeba się było posiłkować starą opną podkładaną pod tyle koło, więc problem hamowania zdecydowanie  wenie przeszkadzał.  Rozbawieni dojechaliśmy do Baligrodu, gdzie zakotwiczyliśmy w przydrożnej knajpie, by…. wypić piwo.  Sącząc chłodny trunek w przyjemnie chłodnym miejscu wzmożyliśmy wysiłek twórczy, ale nic to nie dało.  Potem się okazało, ze grupa I wozowa także tworzyła w czasie swojej zmiany i osiągnęli rezultat całkiem interesujący. Ale o tym potem.. W każdym razie Renia miała niezły ubaw, uczestnicząc w konspiracji każdej z grup, jako że tworzenie odbywało się w tajemnicy przed pozostałymi.

W bardzo wesołym nastroju dotarliśmy do ośrodka Visan, na pograniczu osady Bystre i nieistniejącej wsi Rabe.  Jak to już było do końca, dla koni wytyczono i ogrodzono przenośnym ogrodzeniem tymczasowe pastwisko wśród lasu, a my ruszyliśmy szturmem łapać pokoje. Niby były obiecane dwójki, ale nigdy nic nie wiadomo.  Część ludzi  załapała się na pokoje z łazienkami w pawilonie, a część w domkach kampingowych. Standard ośrodka był  dobry, więc nikt nie narzekał. Po obiedzie, również nie budzącym żadnych uwag i jak zwykle za obfitym,  odsapnęliśmy chwilę, by wieczorem spotkać się przy ognisku  pod wiatą, obowiązkowo w strojach organizacyjnych. Każdy  tam dotarł  z jakimś trunkiem pod pachą. Gdy tylko ogień buchnął, popłynął nasz wyjątkowo gromki śpiew.  Przerobiliśmy ze dwa śpiewniki, a dwie gitary cięły jak szalone.  Gdy atmosfera dojrzała, wyszła na „scenę” grupa pierwszo-wozowa i odśpiewała swoje wypociny. Wypociny okazały się być nie lada arcydziełem na temat naszego medialnego Jurcysia, który w czasie rajdu ciężko pracował i nakręcał  film.  Woził  samochodem straszne ilości  profesjonalnego sprzętu i ustawiając się w wiadomych miejscach na trasie, a także na postojach i ogniskach,  kręcił i kręcił.  Tym samym przejdziemy do historii, obojętnie, czy zobaczymy  efekty czy nie. Ktoś z rodziny na pewno zobaczy.  Ale także Jurcyś przejdzie do historii, gdyż zaistniał w  rajdowej balladzie. W trakcie wieczoru intensywnie mieszaliśmy trunki,  więc wesołość rosła i rosła. Dziewczyny coś tam odtańczyły, pojawiły się nawet nie wiadomo skąd dwie wiedźmy w kolorowych perukach, które także odtańczyły szamańskie hołubce. Nasi dwaj gitarzyści, Wuja i Kaziu, którzy wcześniej poćwiczyli na osobności, dali niesamowity popis bluesa, aż ciarki szły po plecach. Dziewczyny spontanicznie stworzyły chórek i sekcję rytmiczną w jednym wydaniu, a rejwodziła Marycha. Wszelkie próby zaprzestania działalności gitarowo-bluesowej były kwitowane groźbą reklam. Bawiliśmy się świetnie, ale ponieważ od rana czekała kolejna trasa, więc w końcu zakończyliśmy tą zabawę i poszliśmy spać.

Poniedziałek – Żebrak i Wagabunda

Tego dnia ruszyliśmy do Woli Michowej, do „Latarni Wagabundy”, znanej nam sprzed 2 lat.  Od rana było upalnie i duszno, a trasa wiodła co prawda lasem, lecz  po szutrowej drodze, w całkowitym odkryciu. Konie i wozy jechały tak samo, po ok. 2 godziny każda  zmiana. Początkowo był to stary asfalt,  którym od czasu do czasu przemykały ogromne ciężarówy  wożące drzewo. Za każdym razem wzbijały tumany kurzu, co w niemiłosiernym upale mocno dokuczało. W końcu  skończył się pseudo asfalt i zniknęły leśne czołgi, ale  zaczęły się smolarnie pracujące pełną parą. Stojące powietrze  przeniknął zapach palonej smoły. Jechaliśmy tylko stępem, gdyż inaczej się nie dało. 

Przez dłuższy czas posuwaliśmy się po terenie nieistniejącej wsi Rabe wzdłuż ściany lasu, a w jedynym prześwicie zobaczyliśmy jak na dłoni dostojną Chryszczatą (997 m).. Droga zrobiła się mocno stroma, koniska mimo stępa spociły się jak szczury. Po nie camiędzy drzewami łych 2 godzinach osiągnęliśmy Przełęcz Żebrak (816 m),  gdzie zaplanowano postój. Powiązaliśmy konie do drzew w gęstych zaroślach, porozkładaliśmy na trawie koce (robiące za derki) do wyschnięcia. Nadjechała kuchnia i po chwili wcinaliśmy pyszny bogracz, znowu nakładając wiele razy. Na przełęczy istniał mocno zdezelowany punkt biwakowy, składający się z desek będących kiedyś ławkami. Poza tym rosła jak wszędzie wysoka trawa, w której storczyk podkolan biały zaglądał nam do talerzy. Pousiadaliśmy na deskach lub trawie, gdzie się dało, a miły chłód regenerował siły.

Gdy wszyscy odpoczęli, a szarość nieba zaczęła się podejrzanie zwiększać, ruszyliśmy w dalszą drogę. Od przełęczy droga wiodła zdecydowanie i stromo w dół. Heniu jako jeden z głównych hamulcowych powiesił się na hamulcu, a reszta załogi  wozu znowu przystąpiła do  działalności twórczej, znowu z mizernym skutkiem. W końcu zaczęło lać, a w dali zobaczyliśmy błyskawice.

Grupa konna odłączyła się od wozu i pojechali czerwonym szlakiem na szczyt Jawornego (992 m), zakosami w miarę możności, gdyż było dość stromo. Po osiągnięciu szczytu okazało się, ze szlak grzbietowy jest zasłany skalnym rumowiskiem, więc trzeba to było jakoś omijać, a nie zawsze się dało.  Czakram  usiłował przeskakiwać bloki skalne, a z boku straszyła dość spora stromizna. Do tego trzeba dodać mrok na szczycie  i słyszaną w dali burzę, co dodawało grozy i podnosiło adrenalinę.  Jazda w dół nie poprawiała nastroju, gdyż było ślisko na błocie i liściach, a  w końcu  zaczęła się  ulewa i nieźle kowboi zlała.  Na otarcie łez dobili w końcu do łąki na dole,   gdzie  pojawiło się na chwilę słońce i można było odbyć sesję foto. Odbył się  też krótki galop,  a nadmiar wrażeń  skwitowała Berdanka nagłym położeniem się w  trawie, bez „dania racji”, tak że Adaś ledwo uskoczył i uchronił swoje kończyny. Atrakcji dopełniła  kolejna ulewa towarzysząca  jeźdźcom do samego celu.  

A celem był „przewrócony wieżowiec”,  czyli  „Latarnia Wagabundy” w Woli Michowej.  Wszyscy przyjechali zmoczeni i zmęczeni, mniej lub więcej. Żeby dopełnić czary goryczy, nie czekały tym razem „dwójki”, więc było trochę zamieszania z pokojami. Przećwiczyliśmy to nie raz. Jakoś w końcu  uporaliśmy się z tematem, wymuszając więcej pokoi niż się należało.  Mimo standardu głęboko PRL-owskiego  była wszakże ciepła woda w kranach, więc był to miód na rany. Zaraz odbył się szturm na prysznice. A potem to już sama frajda – smaczny obiadek pod wiatą nad rzeką (Osława), nasz znajomy Kiju (szef schroniska) polewający tokaj ze swojego gąsiorka, ciepło, sucho i wesoło. Tyle …że do czasu . Po raz kolejny przyszła  wielka ulewa, tym razem z gradem  jak orzechy, po której  zrobiło się zimno i mokro. Zacinało z każdej strony i nie dało się nosa wyściubić. Staliśmy pokurczeni pod wiatą nie widząc co zrobić, aż tu nagle pokazała się filmowa tęcza i wszystko osłodziła. Kolejny dzień rajdowy dobiegł końca, poszliśmy grzecznie spać..

 

Wtorek – „Cuda, wianki”

Od rana pogoda była jak zamówiona, więc ochoczo ruszyliśmy dalej.  Konni z „Latarni Wagabundy” wspięli się kolorowymi, widokowymi łąkami na malowniczą połoninkę, po której odbył się dość intensywny galop. Potem w trawie sięgającej   końskich brzuchów  zjechaliśmy na dół do  malowniczej wsi Maniów. Cieszył oko widok   licznych,  starych chałup, sprzed nosa czołowego konia wyfrunął nagle  czarny bocian, a z krzaków wyskoczyła  dorodna łania. Przecięliśmy  szosę relacji Komańcza – Cisna i starą drogą równoległą do szosy, wzdłuż  Osławy,  zmierzaliśmy do przodu – czasem kłusując, czasem galopując, gdy tylko się dało. Droga była jednak bardzo błotnista, pełna głębokich kolein  wypełnionych wodą, a gałęzie nieraz dawały „po buzi”. Ponownie przecięliśmy szosę i bardzo stromym zjazdem ścięliśmy asfaltową serpentynę  w okolicy Przełęczy Przysłup (749 m),  by dotrzeć do miejsca popasu pod Żubraczem.  Za chwilę dojechał wóz  i samochód z kuchnią, więc głodni i w  komplecie rzuciliśmy się na bardzo szybko zaserwowaną zupę gulaszową.

Na miejscu postoju trawa się gała pasa i była mokra po deszczu, a już szykował się następny deszcz.. Nie za bardzo się dało posiedzieć, więc po dość krótkim popasie przystąpiliśmy do zwijania obozu. Przyszła siąpawka, więc powyciągaliśmy peleryny.  Tuz przed wyruszeniem w trasę  okazało się, że Berdanka zgubiła podkowę, najwyraźniej zostawiła w  błocie, którego tego dnia było w nadmiarze..  Józek z Arturem ekspresowo okuli klacz i  podróżowaliśmy dalej.

Siąpawka szybko ustąpiła, wyszło słońce i okrasiło piękny świat dookoła. Wozowi zatrzymywali się co rusz, gdyż do celu było  nie daleko,  a wkoło wszystko nęciło.: a to  lody w przydrożnym barze, pełnym wierzbowych zwierzątek, a to ikony w  galerii w Cisnej, a to duperele w dwóch innych galeriach w Cisnej.   No i wreszcie słynna „Siekierezada” w Cisnej, której nie wolno ominąć. Wystrój knajpy jest niesamowity, w każdym stole wbite siekiery., wszędzie mnóstwo diabłów i różnych niezwykłych akcesoria. Korzystaliśmy więc z uciech tego świata, opiliśmy się piwem w „Siekierezadzie”,  nabyliśmy pokaźną ilość dupereli i  bez pośpiechu  kontynuowaliśmy podróż,  by w końcu  dobić  do celu.

A celem był kultowy „Cień PRL-u”  w Dołżycy.  Tutaj  planowaliśmy  puścić wianki do morza, mimo, ze z jedno-nocnym poślizgiem. Miejsce wydawało się „na niuch” lepsze niż wcześniejszy kurort,  a poza tym  gnał z Ameryki Jerry Jankes na tą niepowtarzalną imprezę, a szybciej nie był w stanie przygnać.

„Cień PRL-u”  miał wszelkie atrybuty adekwatne do nazwy. Pokoje zamykane na kłódki, lub klamki, które odpadały. Woda w kranach   zimna,  określona przez  szefostwo jako „złamana”..
 Na ścianach  Lenin, Gomułka, Rokossowski i tym podobni faceci, dekoracji ścian dopełniały emblematy ZSMP, szyldy ulic znanych komunistów,  itp. Łazienki posiadały tylko co niektóre pokoje, te dla przodowników pracy. Wystrój pokoi i łazienek  odpowiedni do minionej epoki.

Jakoś tam opłukaliśmy się w zimnej wodzie i baby ruszyły na zbiór kwiatów, jako że chłopaki nigdy się za tym procederem nie parały.  A kwiatów w całych Bieszczadach był dostatek, łąki pękały w szwach od margaretek, wszelkich dzwonków, jaskrów, firletki, ostrożeni i całej masy innych. Naplotłyśmy więc wianków ile trzeba i powkładaliśmy je na głowy do obiadu, choć każdy ważył nie mało. Po obiedzie przenieśliśmy się pod wiatę, gdzie zapłonęło ognisko i gdzie rozpoczęła się prawdziwa orgia – jak na obrzędy świętojańskie przystało. Były śpiewy  pełną piersią, koncert bluesa,  tańce zwyczajne i z pochodniami, solo Ety. Eta przez wszystkie dni nie dawała za wygraną i tak długo rodziła w bólach, aż urodziła „Pieśń do szeryfa”. Nie trzeba nadmieniać, że dzieło jest z górnej półki, a myślą przewodnią jest zachwyt nad życiem rajdowym jako przeciwwaga dla pomysłów spędzania wczasów np. na Teneryfie. Jerry wielce spóźniony dotarł ostatecznie na balangę,  dostał wianuszek i nie jednego karniaka. Na wstępie  podlizał się szeryfowi koszulką zza oceanu, co sprowokowało szeryfa do striptizu, celem przywdziania rzeczonej koszulki i zademonstrowania ogółowi. Striptiz odbył się przy wielkim aplauzie całej „sali”,  więc już  tylko krok był od zatańczenia na rurze – co dla szeryfa nie jest  żadnym problemem i nowością. Wesołość była wielka, ale w końcu północ wybiła i po wypiciu zdrowia konia ruszyliśmy nad Solinkę  dokonać  obrzędu. Ciemności egipskie i dość karkołomne zejście do rzeki stanowiły poważne zagrożenie dla naszych kończyn, ale co tam,  wianki muszą popłynąć.  Zadanie wykonaliśmy dzielnie, a wartki nurt rzeki porwał  wianki w oka mgnieniu i nie ma najmniejszych wątpliwości, że od tej pory wszyscy będą bardzo szczęśliwi. Tak jak zresztą są  od kiedy wianki puszczamy. Tegoroczna zabawa była tak przednia, że po puszczeniu wianków nikt nie myślał o spaniu, wróciliśmy pod wiatę i bawiliśmy się dalej.  Trwały śpiewy, tańce i  ogólna  wesołość.

 

Środa – Ciuchcia bieszczadzka

Rano po śniadaniu był czas wolny, gdyż o godz. 12.00  mieliśmy zabukowaną kolejkę bieszczadzką i  wyprawę w nieznane. W międzyczasie każdy robił co chciał, a  specjalna  komisja ruszyła nad rzekę celem sprawdzenia, czyaby któryś wianek nie daj Boże nie pozostał, zawieszony na gałęzi.  Wizja lokalna dała rezultat pozytywny.

O 12.00 w strojach bardzo organizacyjnych pojechaliśmy „cieniobusem”   do wsi Majdan,  skąd kursuje słynna bieszczadzka ciuchcia.  Turystów chętnych do podróży było mnóstwo, tak że zrobiło się trochę zamieszania z miejscami. Ostatecznie wszystko dobrze się skończyło i  ruszyliśmy w drogę. Wyprawa ciuchcią to wielka frajda. Kolejka przemierza dzikie i odludne ostępy wzdłuż biegu rzeki Solinka, doliną pomiędzy Berdem (11041 m) a Matragoną (990 m). Dociera do nieistniejącej wsi Balnica na granicy ze Słowacją, po czym zawraca. W Balnicy jest teraz osada leśna z 7 mieszkańcami i sklepik z potravinami. W sklepiku najedliśmy się lodów  i zupy chmielowej, po czym wróciliśmy do wagonu. Jeszcze przed wejściem do środka cyknęliśmy wspólną fotkę i wtedy rozwiązał się worek z chętnymi do  zdjęcia z nami. Co rusz ktoś podchodził i pytał, czy może się z nami sfotografować, starzy i młodzi. Staliśmy więc cierpliwie w szyku,  niektórzy siedzieli n                a ziemi, dopóki ostatni chętny został usatysfakcjonowany.    

Po powrocie do „PRL-u”  nawcinaliśmy się pod wiatą bigosu i za chwilę ruszaliśmy do następnego „przystanku”  w  tej  rajdowej przygodzie,   jakim  była  cerkiew w Ropience.    

Łopienka to nieistniejąca wieś  u stóp Łopiennika, po której nie ma śladu, za wyjątkiem okazałej i dobrze utrzymanej cerkwi. W XVIII i XIX w. wieś była największym w Bieszczadach ośrodkiem kultu maryjnego, na lipcowy odpust przybywało tam do kilkunastu tysięcy ludzi. Przed wojną liczyła ponad 40 domów, mieszkańcy byli różnej narodowości. Po wojnie  wszystkich wysiedlono, a cerkiew niszczała aż do roku 1992, kiedy zaczęto ją remontować. Wyprawa do Łopienki robi duże wrażenie, gdyż jest to miejsce całkowicie odludne –  jechaliśmy zarówno końmi jak i wozem po ok. 2 godziny w jedną stronę nie widząc ludzi ani ich sadyb  –  aby w  końcu dotrzeć do tak dobrze wyglądającej budowli. 

Było późne, letnie popołudnie, długie cienie na trawie, cisza,  spokój i pustka, szalony świat gdzieś za górami, za lasami… Spędziliśmy tam zaczarowane chwile. Konie powiązane do krzaków  chrupały soczystą trawę, my snuliśmy się wkoło,   zaglądając do środka i medytując pod Chrystusem Bieszczadzkim,  lub przysiadając  pod starą lipą  rosnącą obok  i wdychając jej aromaty.  A poza tym to  wszystko dookoła  pachniało i nie chciało się wracać. 

Ale głód robił swoje, a do domu daleko. Wróciliśmy na obiad dobrze po 20.00, a do jedzenia dostaliśmy  pyszny smażony ser z oprawą, nie mówiąc o zupie. Po obiedzie chłopcy zasiedli przed telewizorem, gdyż był Bardzo Ważny Mecz. Dziewczyny już się poniekąd przyzwyczaiły do takich ekstrawagancji, więc obyło się bez incydentów typu dąsy. Niektóre nawet też zasiadły.

 

Czwartek – Śniadanie na trawie

Tego dnia  miejscem docelowym było schronisko górskie na Jaworzcu. (605 m). Obie grupy miały trasę mocno urozmaiconą, ze sporą ilością galopu, po ok. 2,5 godziny jazdy.  Pierwsi konni pojechali najpierw lasem, poprzez pasmo Ryczywół,  błotnistymi ścieżkami, raz w górę, raz w dół, chwilami drogą szutrową. Wyjechali na malownicze łąki, narobili zdjęć, pogalopowali. Potem po torach starej kolejki wąskotorowej  leniwie człapali w stronę Przysłupia i dalej łąkami do postoju w Stzrębowiskach. Błota był dostatek, bo jak ktoś scharakteryzował Bieszczady, jest to miejsce gdzie: dominuje: „…wszechobecne błoto, ciężkie, gęste, nieustępliwe, panoszące się zielsko…”. Tak, zdecydowanie dużo mieliśmy tych atrybutów.

W tym czasie  na wozie  było jak zwykle  bardzo wesoło,. Robiliśmy  mnóstwo  zdjęć,  jednak co chwilę  wyrywał się jęk: „o nie, wyszła moja druga broda”, lub „jeszcze jedno proszę, tutaj widać garbaty nos”, albo :”tyle zmarszczek? Skasować proszę”. Pękaliśmy ze śmiechu i rzeczywiście, większość fotek poszła do kasacji. No cóż, zbyt wysoka technika…

Na planowanym postoju w Stzrębowiskach, na posesji u „Zbója”,  zaplanowane było śniadanie na trawie. Gdy tylko rozsiodłaliśmy konie i opędziliśmy pierwszy głód zaserwowanym żurkiem z jajkami i kiełbasą, przywdzialiśmy bieliznę organizacyjną i nakryliśmy trawę.  Renia ze Zgagą zadbały o to, aby nie zabrakło obrusów,  koszyka pełnego butelek wina, serów i  ciast.  Były wina czerwone i białe, a ciasto drożdżowe specjalnie nam upieczono. Sery ozdobiłyśmy polnymi kwiatami, znalazły się nawet kieliszki. Przy pięknej pogodzie zasiedliśmy do spożywania, a wszystko było przepyszne. Dookoła snuły się luzem nasze mustangi, w dali jak na dłoni widać było główne pasmo Bieszczadów od Smreka, poprzez Połoninę Wetlińską, Caryńską, po dalsze wzniesienia. Siedzieliśmy na tej trawie mocno rozleniwieni, ale czas płynął nieubłaganie, a droga czekała daleka. Więc ponownie wskoczyliśmy w stroje podróżne i ruszyliśmy dalej.

Grupa konna pojechała najpierw drogą szutrową wśród lasu i szpaleru storczyków, aż do rozległych łąk  z panoramą połonin bieszczadzkich na wyciągnięcie ręki.  Cieszyliśmy oczy i robiliśmy zdjęcia. Nie wiadomo skąd pojawił się „Zbój”  i przeprowadził nas przez krzaki i chaszcze bez żadnej ścieżki do torów starej  kolejki, a torami do wsi Kalnica. Tam nas zostawił i wrócił do domu.

Galopowaliśmy poboczem szosy, potem nasypem nad łąkami, by w końcu dotrzeć do Wetliny i napoić spragnione konie. Przeprawiliśmy się przez płytką stosunkową Wetlinę i bardzo dziurawą i błotnistą drogą wzdłuż rzeki posuwaliśmy się do przodu, galopując niemal co chwilę. Galopy przerywały gwałtownie pojawiające się kolejne głębokie grzęzawiska lub zwalone drzewa. W końcu zaczął się stromy podjazd pod schronisko na Jaworzcu.

Podjazd pod schronisko był na tyle stromy, że samochód dostawczy nie mógł tam podjechać. Nasze bagaże przewoził więc na pewnym odcinku wóz konny,  a manewry te wymagały nie lada kunsztu. Hamulce z trudem wytrzymywały zjazdy w dół, a wykręcenie także  było niezłą ekwilibrystyką. Artur poradził sobie doskonale, ale  ci, którzy brali w tym udział, dość znacznie podnieśli sobie adrenalinę.

W wysokiej trawie ponad schroniskiem powstało w oka mgnieniu ogrodzenie dla koni, a my mogliśmy  wykonać szturm na pokoje. Bo jak to w schroniskach  bywa, dwójek tam nie było. Nie było też prądu i nie wolno było chodzić w butach. Na najwyższe piętro wchodziło się niemal po drabinie, bardzo wąskiej nota bene. Wtarganie tam ciężkich toreb nie każdemu się udało, niektóre bagaże lokatorów najwyższego piętra zostały  niżej. Łazienki natomiast  były na poziomie piwnicy, więc chodzenie po ciemku  od piwnicy po dach było nie lada wyzwaniem.

Jeszcze za jasności dostaliśmy dobry obiad i do zmroku snuliśmy się tu i tam, chłonąc czar tego miejsca. Bo mimo niewygód sceneria wokół była całkiem bajkowa. Niezwykłe widoki,  pustka, aromaty pełni lata, fantastyczne światło przedwieczorne. Tutaj czuło się smak prawdziwej przygody.  

Na chwilę jednak  ten czar prysnął,  gdyż  czyjaś kolejna wizyta u koni ujawniła makabryczne odkrycie: Basior stał  w trawie z łbem całym we krwi, jego szeroka,  biała zazwyczaj łysina miała kolor intensywnie czerwony. Wyglądał jak oskalpowany koń Indianina. Przyniesiono wiadro wody i po umyciu rany okazało się, że nie jest tak źle. Koń skaleczył się gdzieś na sęku, ale rana nie była poważna  i nie zagrażała życiu. Ani zdrowiu.

Wieczorem podjechał zamówiony „cieniobus”, co było ukartowane i nasi chłopcy  pognali do „Cienia PRL-u” na kolejny Bardzo Ważny Mecz. Oczywiście do samochodu musieli kawał drogi zejść na pieszo, a potem w nocy wejść z powrotem na górę. Ale co się nie robi dla Bardzo Ważnego Meczu.

Dziewczyny zostały same i po zmroku rozsiadły się  na schodach  na pogaduchy.  Te siedzące wyżej piły koniaczek, te siedzące niżej piły białe winko, po  jakimś czasie nastąpiła zmiana. Nad głowami latały robaczki świętojańskie i  oświetlały  to wieczorne party.

Party kontynuowałyśmy potem w schronisku, gdyż zrobiło się chłodno.  Pogaduchy dotyczyły wspomnień z dzieciństwa i były to niezapomniane chwile. Spędziłyśmy naprawdę uroczy wieczór.

 

 


Piątek – Zamykamy pętlę

Od rana była okropna duchota, wróżąca kolejne opady. Odłowiliśmy konie i ruszyliśmy w drogę. Znowu był kołowrót z przewożeniem wozem bagaży do samochodu, zmiana wozowa część lżejszych bagaży znosiła na dół w ręku. Artur zmajstrował dodatkowy hamulec, bez którego  ten dzień mógłby mieć nie wesoły finał.  Nawiasem mówiąc hamulec ten później  został całkowicie „zajechany”, ale najpierw świetnie zdał egzamin przy dużych stromiznach i ostrych zakrętach. 

Konni natomiast zjechali na dół i napoili konie w Wetlinie. Jechaliśmy  wzdłuż Wetliny, raz lewym, raz prawym brzegiem, szukając lepszej drogi, ale żaden wariant nie był lepszy. Było grząsko, ślisko i dziurawo. Zrobiło się gorąco, deszcz nie nastał. Dotarliśmy w końcu do drogi szutrowej, jadąc raz zaroślami, raz lasem. Droga  zaczęła się znowu wznosić, Wetlina zostawała w dole, a z nią rezerwat „Sine Wiry”, dla nas nie widoczny. Wjechaliśmy na zielony szlak, w    ciemny las  bukowy, pełen powykręcanych, starych drzew o dziwnych kształtach. Odetchnęliśmy od upału, ale   po jakimś czasie wyjechaliśmy ponownie na otwarty teren z piękną panoramą.  Znowu odurzyły niezwykle ukwiecone łąki,  w tle zobaczyliśmy  Łopiennik i Wierchy. Te ostatnie pokonaliśmy na początku rajdu, więc tym samym zatoczyliśmy koło. Zjechaliśmy w dół do wsi Terka, gdzie w przypadkowej, wielkiej kadzi pełnej wody  znowu napoiliśmy konie.

W tym czasie wozy jechały również wzdłuż Wetliny, drogą przepaścistą, ponad rezerwatem „Sine Wiry”, w drugiej strony rzeki niż konni. Ponieważ  była duża stromizna, bardzo kręte serpentyny i problemy hamulcowe, więc jazda mocno podnosiła adrenalinę. Ale jak zwykle Artur spisał się na medal.

Wszyscy spotkaliśmy się w Terce pod sklepem, gdzie zakupiliśmy piwo i widokówki, posiedzieliśmy chwilę pod parasolami. Główny postój miał miejsce po  drugiej stronie ulicy, pod  ruinami starej dzwonnicy. Kuchnia polowa jak zwykle ekspresowo otwarła podwoje, zapłonęło ognisko, a do jedzenia  zaserwowano  kiełabachę, którą sami sobie upiekliśmy.  Upał się wzmógł, a koło dzwonnicy nie za bardzo było gdzie się schronić i posiedzieć. Jedynym miejscem okazała się równa jak stół, niewielka łączka obok dzwonnicy, pod wielką lipą. Jak się okazało był to zarośnięty trawą fundament starej cerkwi.. Ponieważ byliśmy pomęczeni  drogą i upałem, więc wzięliśmy końskie dery pod lipę i uwaliliśmy się na szczątkach cerkwi. Za plecami mieliśmy regularny cmentarz,  więc początkowo niektórzy szukali innego miejsca, mając mieszane uczucia. Ale innego nie było,  więc z aluzjami typu: „no cóż, trzeba się przyzwyczajać”   – kolejna osoba zalegała pod lipą.  Szeryf  po którejś dowcipnej aluzji skwitował : „na cmentarzu  jak się okazuje też może być pięknie i przyjemnie”.  Niewątpliwie  relaks był  przyjemny i  potrzebny. Gdy trochę podrzemaliśmy na cmentarzu i zregenerowaliśmy siły, pojechaliśmy dalej. 

Tego dnia  naszym celem była Wołkowyja nad Soliną. Wóz pojechał przez Bukowiec, a wesołość na nim panowała wielka. W przydrożnym sklepie każdy zakupił  małe co nieco, potem krążyły flaszki szampana na zmianę z „wiśniowym bukłaczkiem”. Ponieważ od dawna jesteśmy jedną,  wielką  rodzinę, więc  przy okazji wyszły na jaw różne rodzinne tajemnice,  które wesołość ogólną zwielokrotniły. Ale o tym sza…

Każda grupa jechała jak zwykle po ok. 2 godziny, każdym środkiem lokomocji.

W Wołkowyji  zajechaliśmy na osiedle willowe, a konie zaparkowaliśmy we wskazanym  ogródku. Nocowaliśmy w dwóch małych, prywatnych pensjonatach,   z widokiem na Solinę. Po obiedzie  poszliśmy na spacer nad wodę, jednak plaża nas rozczarowała. Woda pełna była zakwitów,  nad wodą błoto, między osiedlem a plażą ruchliwa szosa. Do tego w końcu zaczęło kropić. Wróciliśmy do własnego ogródka.

Właściciel obiektu zapalił co prawda ognisko, ale początkowo atmosfera się nie kleiła. Wkoło pełno było innych domków i innych turystów,  pozornie nie było klimatu na głośne śpiewy. Trochę nas ten tłok peszył, nie powyciągaliśmy nawet śpiewników.    Jola postawiła  szampany, pojawiły się inne trunki. Gitary po cichu zadźwięczały, a my nuciliśmy mur-murando, rozkręcając się trochę i nucąc w końcu co się dało. Trochę się poluzowało, a w końcu Kaziu wziął sprawę w swoje ręce i ambitnie postanowił nauczyć nas śpiewać bluesa. Zarządził co i jak,  kto kiedy co ma śpiewać. Ponieważ przez dłuższy czas należało powtarzać jedną kwestię, więc nauka  była trochę monotonna, ale powoli dawała efekty.  Prawdopodobnie doszlibyśmy do wielkiego kunsztu i perfekcji,  może powstałaby regularna kapela? Ale szeryfowi puściły nerwy  i  przerwał te wokalne wyczyny słowami: „dość już tego koncertu turkucia podjadka, zacznijmy coś porządnego”. No i zaczęliśmy poważne śpiewanie, teraz dość dziarsko. Turyści z balkonu zagrzewali do dzieła,  podpuszczając i domagając się więcej. 

 

Poszliśmy na całość,gitarzyści  „pobluesowali”. I nagle się okazało, że był to niezwykły  wieczór..

Niestety tego dnia po obiedzie pochorowała się nasza koleżanka Zgaga i trochę to psuło nastrój. Gorączkowała i leczył ją każdy kto mógł, serwując rozmaite leki, wg swoich wizji. Andrzej – lekarz  miał tu  oczywiście zdanie  wiodące. Zarządził, że czekamy do rana  i zobaczymy.

Sobota – pożegnanie

A od rana było słonecznie i chłodno. Zgaga ożyła na tyle, że mogła jechać wozem. Konni wyjechali ze wsi stromo w górę zielonym szlakiem wśród pól i łąk na znane nam już Wierchy, by dalej posuwać się drogą polną grzbietem.  Wszystko wkoło stanowiło istny landszaft: jakby chlapnięte niebieską farbą niebo, pełne białych cumulusów, łany margaretki  pokrywające pola jak śnieżną pierzynką, w dole połyskująca tafla Soliny. Zapachy odurzały. W wysokiej trawie galopowaliśmy długi czas. Potem wjechaliśmy do lasu, prześwietlonego słońcem i głośnego od ptasich treli. Dotarliśmy do  znanej fermy jeleni i dalej jechaliśmy lasem w stronę Bereźnicy Wyżnej, gdzie był I popas i teraz miał być ostatni. Wyjechaliśmy w Bereźnicy inaczej niż poprzednio, galopowaliśmy łąkami niemal bez końca. Był to piękny, ale ostatni galop na rajdzie. Biel margaretki oślepiała oczy. Po popasie II grupa również nagalopowała się do woli, nikt nie mógł narzekać. Koniki zdały egzamin super,  były zawsze grzeczne, nie robiły „numerów” , szły w szyku jeden za drugim, bez wielkich ambicji do ścigania się.

Na postoju pojedliśmy wspaniałej grochówki, poleżeliśmy w trawie delektując się ostatnimi chwilami. Wróciliśmy do Berezki cali, zdrowi, zadowoleni i bardzo z siebie dumni.  

Wieczorem zebraliśmy się przy ostatnim ognisku, ostatni raz napchaliśmy brzuchy całkiem nieprzyzwoicie. Heniu tradycyjnie ułożył na kolanie hymn rajdowy i odśpiewał, podziękował też naszym opiekunom”, którzy spisali się na medal. Józek doskonale prowadził nas po bezdrożach bieszczadzkiej głuszy, Magda dbała, żeby niczego nam nie brakowało i żeby wikt i opierunek był w najlepszym gatunku, Artur przewiózł nas wozem bezpiecznie, nierzadko przez trudne tereny, Ewelina była pomocą i okrasą całości. Pan Tadziu dzielnie zmagał się z naszymi niemiłosiernie ciężkimi bagażami, nie mogąc się nadziwić, po co nam było  tyle klamotów

Eta oficjalnie zaprosiła wszystkich na rajd do Australii, co rodziło się w jej głowie przez cały tydzień, aż się urodziło. Na wiosnę braliśmy pod uwagę rajd po norweskich fiordach, teraz wyszła Australia. Nasz nowy przewodnik Józek wspomniał, że chciałby w przyszłym roku porajcować w Górach Słonnych. Biorąc te wszystkie zasłyszane plotki pod uwagę, Heniu wzniósł toast za nasze spotkanie za rok, a będzie to „gdzieś miedzy Wrocławiem, Norwegią i Australią, czyli w Górach Słonnych”. Wszyscy przyklasnęli i wypada w wolnej chwili zajrzeć do mapy i zobaczyć gdzie to jest. Jedno jest pewne: rajdować nigdy nie przestaniemy.

Przeżyliśmy fantastyczną przygodę, będziemy długo  wspominać.

 

Fot. Formisia i inni, opracował Olo

© 2002-2010 Stare Konie All rights reserved. Zalecana rozdzielczość 1024×768 oraz IE 5.5 lub nowsze

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rajdobóz cztery i pół

czyli znów Rakowo wiosną i my

 

 

 

 

4,5 RAJDOBÓZ STARYCH KONI

Rakowo 2008

 

W tym roku Krzyś wymyślił, że rajdobóz w Rakowie odbędzie się w „długi weekend” majowy, w dniach 21 – 25.05. Nie udało się ustalić dlaczego, ale tak się stało. Do  „Śniegórki” zjechały Stare Konie w środę  późnym popołudniem po dość trudnej, przedświątecznej podróży, a byli to: Ruda i Walter, Renia i Andrzej, Jola i Gerard, Iwona, Zdzichu, Astrid i Andrzej,  trzy nowe dziewczyny z Gdańska, córka Krzysia z  chłopakiem,  Formista. Rozlokowaliśmy się w obydwu domkach, a z powodu umiarkowanej frekwencji mieliśmy  dużo przestrzeni życiowej i luzu.  Szef Wojtek to już nasz kumpel, więc było miło i bezrygorowo.

 

Tegoroczny pobyt w Rakowie był dość krótki, bo niespełna 4 dniowy i  z tego powodu  bardziej niż zwykle nastawiony na relaks i odpoczynek.  Program  nie był nachalny, wypełniony atrakcjami umiarkowanie, za to mogliśmy do woli delektować się końmi i lasem, a także siedzeniem pod domkiem przy kawie i piwie,  a  wieczorem przy kominku. Do tego trzeba dodać, że pogoda trafiła się wymarzona, gdyż przy stale słonecznej aurze, nie było jednocześnie upałów i ani raz nie padało.

 

 

Środowy wieczór po przyjeździe zakończyliśmy tradycyjnym gulaszem z kaszą gryczaną, a ponieważ w małym domku buzował kominek (wieczory były dość chłodne), więc kontynuowaliśmy  spotkanie siedząc przy ogniu,  gawędząc i sącząc małe co nieco.

 

 

W czwartek po śniadaniu ruszyliśmy do stajni, gdzie czekała przyjemna swojskość –  ci sami fajni ludzie, te same fajne rumaki, ta sama mnogość piesków pod nogami. Każdy obstalował mniej więcej to co chciał i tradycyjnie w dwóch grupach ruszyliśmy w przepastne, sosnowe lasy.  Obie grupy pojechały na 2 godziny, wszyscy naładowali akumulatory. Wałęsaliśmy się po miękkich   duktach  leśnych i po falistych łąkach, pełnych niebieskiego przetacznika i kwitnących tu i ówdzie drzew i krzewów.  Mijaliśmy niezliczoną ilość oczek wodnych i bezimiennych jezior śródleśnych, kłusowaliśmy brzegiem Komorza i cwałowaliśmy skarpą nad jeziorem Brody.  Jedna z grup  zawadziła o barek z piwem w  Czarnem, co także jest tradycją.

 

 

W tym czasie jeszcze inna grupa pedałowała zawzięcie na rowerach,  delektując się  bezkresem  lasów i wentylując płuca  w czystym, pachnącym powietrzu. Okazało się, że mimo nie za wysokiej temperatury powietrza i sporego wiatru znalazła się też, nieliczna wprawdzie, grupa kajakowa.  Gdańszczanki wypłynęły dziarsko na jezioro Komorze, co było w tym dniu nie lada wyzwaniem.

 

 

Po zakończeniu zajęć „obowiązkowych”  siedzieliśmy w błogostanie na tarasie czytając gazety i gawędząc, a w między czasie tworzyły się stale nowe grypy i podgrupy rowerowe i piesze, które penetrowały okoliczny las bez końca. Wieczór upłynął miło przy buzującym kominku.

 

W piątek pojeździliśmy konno jak zwykle,  wszyscy nagalopowali się do woli.  Po powrocie w domowe pielesze i krótkim odpoczynku, a także po spałaszowaniu wcześniejszego niż zwykle obiadu, pognaliśmy do Czaplinka, gdzie czekała znana nam łupinka „Europa”.  Pogoda była jak wymalowana, słońce, niebieskie niebo, jezioro usiane białymi żagielkami.  Zaokrętowaliśmy się na „Europie” i ruszyliśmy na wyspę Bielawę, gdzie jeszcze nigdy nie byliśmy. Wyspa Bielawa to piąta co do wielkości wyspa śródlądowa w Polsce, największa na poj. Drawskim. Jej  osobliwością jest gigantyczny 200-letni buk, pod którym zrobiliśmy piknik. Rano Zdzichu zakupił  wędzoną sielawę i węgorza, każdy zadbał  o stosowne trunki, tak że po dotarciu do wyspy  przystąpiliśmy do pałaszowania i zakrapiania. 

 

 

W czasie penetracji wyspy  inna grupa wybrała kajaki, „zaliczając” znany nam szlak wodny od jeziora Komorze poprzez rurę, jezioro Rakowskie, Lubicko, Brody, Strzeszyn, Kocie do jeziora Pile. Żaden szalony łabędź nie przeszkodził w rejsie i wszyscy mieli  sporo uciechy.

 

 

Po południu odbył się – także tradycyjny – mecz siatkówki, tyle, ze nie było wyraźnie podzielonych drużyn na MY i STAJNIA.  A  wygrali  oczywiście lepsi. Wieczorem zasiedliśmy   koło domu przy ognisku, a szef  Wojtek  wyciągnął grilla i upiekł nam pyszne jak zwykle kiełbachy i kaszankę, czym napchaliśmy się  całkiem nieprzyzwoicie. Wymagało to pilnego pobiegania po wieczornym lesie,  czego finałem był  spektakl zachodu słońca nad  j. Rakowskim, gdy   nieprawdopodobna czerwień i granat nieba w połączeniu z  czernią  lasu szokowały  swoją  niezwykłością.  Po spaleniu części  kalorii  wróciliśmy na ognisko, by z przyjemnością posłuchać  recitalu gitarowo wokalnego w wykonaniu Krzysia i Artura.

 

 

 

W sobotę, w ostatni dzień pobytu w Rakowie, głównym punktem programu  były Wielkie Derby, nazwane przez Krzysia ostatnimi. Choć z nikim tej ksywy nie ustalał,  to cos jest na rzeczy, gdyż do  wyścigu zgłosił się tylko Krzyś i Zdzichu. Oczywiście ze Starych Koni, poza tym  obsada była, a jakże. Trudno powiedzieć czy duch w narodzie ginie, czy rozum wraca, dość że wszyscy pozostali pojechali na wyścig w postaci kibiców. Derby odbyły się jak zwykle na łące pod Strzeszynem, tym razem przed południem.  Jedni pojechali tam koniem, inni rowerami. Na miejscu  zastaliśmy kupę innych ludzi, tak że piknik miał nie lada oprawę. Derby wygrał Krzyś na Rokusie, Zdzichu był trzeci na Ribanie.  Druga w wyścigu była Alabama pod dziewczyną zaprzyjaźnioną ze stajnią, czwarty był Szaman pod szefową stajni Anią.

 

 

A po wyścigu odbyła się prawdziwa uczta, nawcinaliśmy się wspaniałego żurku z kiełbachą i jajkiem, także pieczonych kiełbach i sałatek, zakrapiając jak zwykle czym się dało. Posiedzieliśmy na łące jakiś czas, a w tym czasie koniki drzemały powiązane do drzew w okolicznym lesie. W drodze powrotnej dwie rozweselone rowerzystki doznały spotkania trzeciego stopnia z glebą (to także już  tradycja), skutkiem czego jedna z nich musiała ostatecznie „wskoczyć” w gips. Ugruntowało to wypadkową statystykę rajdobozów, która mówi, że w Rakowie najgroźniejszy jest rower.  Stare Konie, strzeżcie się rowerów.

 

 

Tym niemniej nic nie zepsuło sympatycznej atmosfery wieczorku pożegnalnego, który spędziliśmy w jadalni przy sponsorowanym przepysznym smalczyku i ogórkach małosolnych produkcji samego szefa. Co prawda nie był to indyk,  jednak smakowało podobnie fantastycznie.   Więc zjedliśmy tych wiktuałów ogromne ilości. Podczas toastu Krzysiu zapodał pomysł, aby co roku zjeżdżać do Rakowa w okolicy Bożego Ciała i tym samym  zrobić sobie tutaj stałą metę wiosenn-długo-weekendową.  Bez wielkiej organizacji,  bez  wielkich atrakcji, po prostu skrzyknąć się po zimie i pojechać odpocząć. Miejsce znane i sprawdzone, standard wysoki, jedzenie dobre, konie bezpieczne, lasy  bezkresne, krajobrazy cieszące oko.

Jest to temat do dyskusji. Niniejszym zapraszamy Stare Konie do wyrażania swoich opinii w tym temacie, a czasu mamy dużo.

 

 

Tekst: Formisia
Zdjecia: Formisia
Opracował: Olo
Zdjęcia e-redakcja podpisała na własną odpowiedzialność. 

 

 

CO SIĘ ZDARZYŁO U STARYCH KONI W 2008 ROKU

W tym roku nie organizowaliśmy balu. Jakoś nie wyszło. Trudno było ludzi zmobilizować, a do tego nikt nie kwapił się by się zająć organizacją. Uczestniczyliśmy natomiast w balu „Śreniokonnym”. Ich bale wprawdzie nieczęste mają charakter zbliżony do naszych niegdysiejszych „Skoków na bankiet” organizowanych w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Większa grupka Starych Koni wzięła w nim, udział a bal tradycyjnie otwierał Szeryf Henio. Panie dały nawet pokaz line dance’a co bardzo się podobało. Warto odnotować że w trakcie całego balu były na bocznej ścianie wyświetlane przeźrocza  z różnych imprez AKJ-towskich począwszy od I Rajdu z roku 1966.

W roku 2008 nie został zorganizowany żaden spęd, co należy do rzadkości. Spędy w swej pierwotnej postaci trochę się przeżyły, a nowa formuła jeszcze nie została skrystalizowana.

Rajdobóz został znów zorganizowany w terminie majowym w okolicy Bożego Ciała, tak jak pierwszy  i trwał tylko cztery dni, co pozostawiło pewien niedosyt. Zanumerowano go jako cztery i pół a nie piaty.

Kolejny siódmy już rajd konny został za to rewolucyjnie zmieniony. Po pierwsze zrezygnowano z koni huculskich w Odrzechowej i kowboje przesiedli się na normalne, „pełnowymiarowe” konie, a po wtóre z Beskidu Niskiego przenieśli się w Bieszczady, o które tylko zahaczali w poprzednich rajdach. Na rajd przyjechała też Eta z Australii. Niestety spotkała ją wielka przykrość – celnicy zarekwirowali jej kapelusz kowbojskie bo miał otok sporządzony z wąskiego paska skóry krokodyla! Miała w związku z  tym sporo różnych kłopotów, przesłuchiwano ją na tę okoliczność, czy przypadkiem nie należy do gangu przemytników skór dzikich zwierząt itd. Wlepili jej zdaje się jeszcze jakiś mandat czy coś w tym rodzaju. W końcu jakoś rozeszło się po kościach, ale co krwi napsuło, to napsuło i kapelusza nie oddali.

Niedosyt wywołany krótkim rajdobozem sprawił, że postanowiono, w normalnym sierpniowo-wrześniowym terminie też coś zorganizować. Andrzej Prejs polecił nam i poniekąd załatwił  lokum w stacji hydrobioologicznej w Mikołajkach, której przed pójściem na emeryturę dyrektorował.  Ośrodek ten jest bardzo ładnie położony nad zatoczką,  na przeciwległym brzegu jeziora  Mikołajskiego, od Mikołajek odległy zaledwie 4 km. Wygodne pomieszczenia (pokoje lub domki), smaczne jedzenie, przystępne ceny stanowiły jego niewątpliwa zaletę. Problem był jedynie z końmi. Do najbliższej stajni trzeba było dojeżdżać kilkanaście kilometrów, na co się zdecydowały tylko kilka razy Majka Lewicka i Szwedka Eva, przyjaciółka ś.p. Haliny Kubzdeli, z która przyjechała. Imprezę nazwaliśmy „Mikołajkonie”. Pobyt upłynął nam za to bardzo aktywnie na zwiedzaniu okolicy (Gierłoża, Reszel, Ryn, Święta Lipka, Popielno, leśniczówka Pranie, Kadzidłowo). Pływaliśmy stateczkiem po Wielkich Jeziorach Mazurskich, kajakowaliśmy po Krutyni i …  bankietowaliśmy. Odwiedzali nas także pływający w tym czasie na jachtach, po okolicznych akwenach Jurek Tabor, Górniakowie i Karwaś. W sumie impreza, pomimo zupełnie odmiennego charakteru była udana w mniemaniu większości jej uczestników. Duża odległość od Wrocławia sprawiła, że już więcej jej nie powtórzyliśmy.

Rok zakończyliśmy spotkaniem wigilijnym w „Chacie Polskiej”.

Pod koniec roku dotarła do nas przykra wiadomość: Opuściła nas Halina Kubzdela. Nie wiedzieliśmy, że od dłuższego czasu walczyła z paskudna chorobą (nowotwór), niestety przegrała, ale jeszcze zdążyła się z nami pożegnać.

Wigilia 2016

wigilia-naglowek

>>Sprawozdanie<<

 

… I rok minął jak z bicza strzelił, a był to dziewiętnasty rok odkąd spotykamy się systematycznie na naszych starokońskich spotkaniach. Od czternastu lat świętujemy Wigilię Bożego Narodzenia, dzielimy się opłatkiem, składamy sobie życzenia. Tak też było i w mijającym już roku. Zebraliśmy się licznie, bo było nas aż 31 osób co prawie pobiło rekord (najliczniejsza była pierwsza Wigilia – w „Pacificu” w 2002 roku). Przypuszczam, ze nie bez znaczeni była lokalizacja restauracji w której świętowaliśmy. „Znajomi i Przyjaciele” znajdują się przy placu Grunwaldzkim, a wiec wszystkim było stosunkowo blisko, a dogodny dojazd zarówno samochodami, jak i komunikacją miejską też sprzyjał frekwencji. Lokal jest przestronny i wygodny, a wystrój zapewniono świąteczny. Wprawdzie choinkę trzeba było przenieść z sali na zaplecze, bo wieszaki na płaszcze tak licznego towarzystwa trzeba było gdzieś ustawić.

1. Zbieramy się w restauracji najomi i przyjaciele"

Zebraliśmy się prawie punktualnie o godzinie dziewiętnastej, a niespodziewanie zjawił się też niezapowiedziany gość (Piotr Wende ze Szwajcarii), wiec dodatkowe nakrycie pozostawione, dla takiego wędrowca zostało zapełnione. Ucieszyliśmy się bardzo, bo Piotra dawno nie było wśród nas a zawsze był postacią barwną i wesołą.

2. Pora podzielić się opłatkiem

Jak każe odwieczny zwyczaj podzieliliśmy się opłatkiem i popłynęły życzenia, życzenia, życzenia. Prócz zdrowia i radości, życzyliśmy sobie, by w nadchodzącym roku było wiele okazji do wspólnych spotkań i wiele miejsc do odwiedzenia pospołu. A rok przyszły będzie nie byle jaki – bowiem minie dwadzieścia lat odkąd spotykamy się systematycznie. Początkowo nieśmiało – na spędach, gdy konie były tylko w tle, potem już konie towarzyszyły nam na stałe, na rajdach i rajdobozach, a bale jakie organizowaliśmy były huczne i pozostawiły niezapomniane wspomnienia. Życzyliśmy sobie by tak było dalej i jak najdłużej.Wieczerza wigilijna wypadła też bardzo pozytywnie. Barszczyk był smaczny, pierogi znakomite, karp też nie najgorszy a do tego wszystkiego jak zwykle groch z kapustą. Na deser do kawy i herbaty były dwa rodzaje ciast – pyszny makowiec i nie ustępujący mu sernik. Wszystko było3. ...i zlożyć sobie życzeniatak obficie serwowane, że zimny bufet (pycha-śledziki i sałatki) nie miały już zbytniego powodzenia. Jak zwykle Św. Mikołaj przyniósł prezenty. Każdy dostał podkładkę pod kufel do piwa ze świątecznym motywem i czekoladowego Mikołajka. Olek z Monachium powielił i rozdał kantyczki, wiec kolędy popłynęły gromkim głosem, po parę zwrotek każda. Rozmowy to z tym to z tamtym, dawno nie widzianym, plany na rok następny wypełniły ten uroczy wieczór. Koło 23-ciej ludzie powoli zaczęli rozchodzić się do domów – pora szykować Święta.

4, Kolędujemy
W tym roku lokal wyszukał i całe spotkanie opłatkowe zorganizował Zbyszek a dzielnie sekundowała mu Iwona. Ponieważ Zbyszek jest skrupulatny i pedantyczny, wiec wszystko było dopięte na ostatni guzik. O żadnym szczególe nie zapomniał, a w dodatku wszystko jeszcze utrwalił na zdjęciach które znajdują się jak zwykle w galerii. Wielkie mu dzięki za to.

 

Do zobaczenia w przyszłym roku!

Tekst i opracowanie: Olo
Zdjęcia: Zbyszek B.

 

Więcej zdjęć znajdziesz w galerii

II Rejsorajd, 2016

___________________________________________________________________________


stare-konie

       Sprawozdanie z przygód Starych Koni 

z II  Rejsorajdu do Czarnogóry  opisane

/16-25.09.2016/

.

Trasa rejsu żaglowcami  :Dubrownik ,Cavtat /Chorwacja/-Zelenika ,Tivat /zatoka kotorska w Czarnogórze/.

Trasa lądem :Tivat  – Tara Rafting, Scepan Polje, Kotor, Park Narodowy Durmitor/Czarnogóra/.

01. Trasa rejsu części morskie Dubrownik Cavtat Zelenika Tivat Kotor

Mapka trasa rejsu części morskiej – Dubrownik -Cavtat – Zelenika – Tivat – Kotor

 

W podróż  do Chorwacji  wyruszyliśmy 16.09.rano , wynajętym  8 osobowym busem w którym poza pasażerami znajdował się prowiant na cały rejs . Poza  busem część załóg pojechała własnymi samochodami a para gości  z Hiszpanii  przyleciała samolotem.

Droga z Gdańska do Dubrownika z którego ruszał  bus z częścią załóg  wynosi 1900 km więc zmuszeni byliśmy podzielić  ją na dwie części przewidując nocleg  w przytulnym hoteliku w Mariborze w Słowenii.

  Wyruszyliśmy wczesnym rankiem następnego dnia i po minięciu granicy słoweńsko- chorwackiej wjechaliśmy na nową 400 kilometrową autostradę /dosłownie/ ”wyrąbaną” wśród skalistych gór ciągnących się wzdłuż całego wybrzeża Chorwacji , podziwiając  malownicze widoki . Autostrada na odcinku chorwackim prowadzi przez 31 tuneli /policzyłem/w tym najdłuższy SVETI ROK /5 .9 km/. Podziwam Chorwatów za to arcydzieło.

Ostatnie 100 km do Dubrownika od granicy z Bośnią i Hecegowiną  /w miejscowości NEUM/ droga  prowadzi starą  Jadrańską  Magistralą oferując wspaniałe widoki na Adriatyk kompensujące  z nadwyżką niedoskonałości ostatniego odcinka starej już i wąskiej  drogi.

Po przybyciu  do Dubrownika o 13.00 przystąpiliśmy do czynności związanych z przejęciem dwóch jachtów które zastąpić  nam miały od tej chwili rącze rumaki .

Po pokonaniu różnych czasem skomplikowanych trudności a nawet niemożliwości jakie zawsze się zdarzają załogi przeniosły prowiant i bagaże na jachty przystępując do przygotowania uroczystej wspólnej powitalnej kolacji. Kolacja której głównym aranżerem  był niezastąpiony Sławek była  jak zawsze wyjątkowa .Po zakończeniu części konsumpcyjnej przystąpiliśmy do śpiewów przy akompaniamencie gitary sprawnie obsługiwanej przez Wojtka Kolańczyka przy spożyciu przez uczestników umiarkowanej ilości wina. Śpiewy były gromkie a co najważniejsze nie sprowadzały się do głosnego śpiewania jedynie pierwszej zwrotki a to dzięki zapobiegliwości Wojtka który poza grą na gitarze i organkach zaopatrzył nas w parę egzemplarzy śpiewników . Odnoszę nawet wrażenie że wzbudziliśmy śpiewem zazdrość i podziw sąsiednich jachtów.

Parę słów o jachtach :

  1. Jacht o imieniu ERO z francuskiej stoczni DUFOUR / model 500 wersja 12 osobowa 5m szerokości, 16 m długości, 75 m2 żagla podstawowego,  silnik Volvo 75 KM/.

  2. Jacht/ Heniutków/ o imieniu ALCESTIS z francuskiej stoczni DUFOUR /model 382 wersja 8 osobowa /3,8 m szerokości, 11 m długości,  67 m2 żagla podstawowego, silnik Volvo 30 KM /.

Obydwa jachty to jachty roku 2014 we  Francji  ogłoszone w magazynie Jachting World, ………niestety jachty średnio sprawdziły się  w praktyce.

00a. Jacht ERO

ERO

 

00b Jacht-Alcetis

ALCESTIS

Niedziela 18.09. Start w morze. Rankiem opuszczamy uroczą marinę w Dubrowniku i wyruszamy w morze  mijając charakterystyczny most w Dubrowniku. Po minięciu mostu  skręcamy na południe przepływając  lewą burtą wzdłuż murów Starego Dubrownika,  dalej kierując się do  chorwackiego portu CAVTAT w którym mamy  dokonać odprawy celno  – paszportowej aby móc przekroczyć granicę Chorwacko – Czarnogórską . Odprawa przebiegała w sposób  dziwnie skomplikowany .  Urzędnicy  nakazali nam przestawić jacht z cumowania longside czyli burtą do nabrzeża  na cumowanie  z kotwicą z dziobu i rufą do nabrzeża . Ponieważ wiał dość mocny wiatr cumowanie to mogło spowodować   w małym porcie   pełnym jachtów  zamieszanie i  trudne do przewidzenia  problemy, więc zwróciłem się do urzędnika z wyjaśnieniem ze 16 metrowy paro tonowy jacht to nie kajak . To chyba wkurzyło jego urzędniczą duszę  gdyż odpowiedział mi,  a co mnie to obchodzi.  Odpowiedź  była  dla mnie dlatego  dziwna bo drugi nasz jacht Alcestis odprawili wcześniej przycumowany longside . Nie było więc wyjścia gdyż szybko zrozumieliśmy ze dyskusja nic nie da i wykonaliśmy  co chciał, po czym kapitan oddalił się  do biura odpraw przez godzinę wypełniając milion papierków. Odprawa chorwacka  więc zakończyła się sukcesem i mogliśmy odcumować i ruszyć do Czarnogóry – cel, port graniczny odpraw w Czarnogórze Zelenika, nieopodal  starego miasteczka  Herceg Novi.

Pragnę nadmienić  że Czarnogóra nie należy do UE ani do strefy Schengen , jednakże można na miesiąc przekroczyć jej granice posiadając dowód osobisty państwa należącego do UE ale po zachowaniu ścisłych procedur odpraw celnych w tym miejsc tych odpraw  co opanowaliśmy teoretycznie, a teraz próbując  usilnie zdać  egzamin praktyczny.

 

09. Wypłyamy z Dubrownika

Wypływamy z Dubownika na pełne morze

 

Droga morska do Zeleniki  nie dla wszystkich była łatwa gdyż średnio wiało powodując zafalowanie na otwartym  morzu  i  pojawiły się pierwsze  problemy choroby morskiej które dotknęły niektórych w różnym stopniu uprzykrzając życie i psując wspaniałe widoki górzystych wybrzeży wzdłuż których płynęliśmy. Im bardziej na południe tym góry były wyższe,  osiągając w zatoce kotorskiej powyżej 1700 m.

Wieczorem nie bez trudności z racji zapadającego zmroku i przybrzeżnych płycizn znaleźliśmy nigdzie nie oznakowaną strefę odpraw celnych /ogrodzoną rdzewiejącym płotem/ w Zelenice. W związku z trudnościami ze znalezieniem właściwego urzędnika przystąpiliśmy do  spożycia obiadokolacji  postanawiając  przeczekać  w  porcie do ranka.

 

Poniedziałek 19.09.2016 w drodze do zatoki Kotorskiej

 

02. Ztoka Kotorska

Zatoka kotorska

 

Gdy nastał słoneczny poranek żaden z urzędników nie pojawił się do odprawy, więc po śniadaniu kapitanowie  udali się na ich  poszukiwanie. Trwało to chyba ponad  2 godziny i myśleliśmy przez chwilę że może co się stało .  Ale nagle pojawili się z minami wskazującymi na  sukces i poinformowali że trwało to tak długo gdyż  tym razem wypełniali 2 miliony papierków.

Z czasem zrozumieliśmy o co chodzi w tym wszystkim  a zawiera się to w uroczo prostym stwierdzeniu, jak nam wyjaśnił   pewien niezwykle miły taksówkarz z Kotoru  o imieniu NOVAK  „to są po prostu Bałkany”.

Uszczęśliwieni  sukcesem odprawy oddaliśmy cumy  na pokład i wyruszyliśmy na podbój malowniczej  Boki, czyli zatoki Kotorskiej, cel port TIVAT –  Marina Montenegro.

Dużo naczytałem się o tym malowniczym regionie  Czarnogóry ale widoki w realu przeszły moje najśmielsze wyobrażenia , co zilustrowane jest  dużą ilością zdjęć. Zatoka wije się wśród wysokich dzikich szczytów gór Dynarskich ……im bliżej Kotoru tym wyższe. Po paru godzinach żeglugi pojawił się na horyzoncie cel żeglugi – Marina Montenegro  w Tivacie. Port jak wynikało z locji miał być nowy i luksusowy, najlepszy w Czarnogórze i takim się też objawił.

   Port był nie tylko luksusowy  ale w dużej części wypełniony super luksusowymi jachtami bogaczy tego świata w tym w dużej części bogaczy naszych byłych „przyjaciół”. Dla przykładu czarter  jednego  z luksusowych jachtów o nazwie AQUIJO z Kajmanów kosztował 400 000 Euro tygodniowo. Jego salony można  zwiedzić z ciekawości w internecie po wpisaniu  jego nazwy. Przybrzeżna część miejska TIVATU przypominała swoim luksusem Monte Carlo  z alejami pełnymi drogoch hoteli, sklepów luksusowych marek  pełnych luksusowych towarów i pustych ulicach z pojedynczymi „szpanującymi”  postaciami mówiącymi po rosyjsku. Na szczęście była też stara część  TIVATU w stylu śródziemnomorskim pełna życia która równoważyła z naddatkiem opisaną wcześniej próżność psującą nastrój . …………Marina Montenegro gwarantowała w ramach swojej luksusowości czyste i eleganckie toalety oraz prysznice co jest niezwykle ważne w życiu każdego żeglarza. Po toalecie i obiadokolacji udaliśmy się na wypoczynek gdyż następnego dnia czekała nas wczesna pobudka.

 

Wtorek 20.09.2016 Wyprawa  na rafting rzeką Tarą.

 

 

03. Magiczne miejsce raftingu Stjepan Polje

Magiczne miejsce raftingu, Stjepan Polje. W tym miejscu zbiegają się głębokie  kaniony 3 rzek po których odbywają się raftingi. Rzeka Drina po stronie bośniackiej oraz 2 rzeki po stronie czarnogórskiej rzeka Piva z jeziorem Piva oraz miejsce naszego raftingu 100 km rzeka Tara.

04. Trasa auobusowaz Tivau do miejsca startu raftingu Stjepan-Polje

Trasa którą musieliśmy pokonać busem  z tTivau do granicy z Bośnia I Hercegowiną , miejsca startu raftingu zwane Stjepan Polje , podobna trasa  na drugi dzień do sąsiadującego  Narodowego Parku Durmit.

 

Wczesna pobudka  dla „12 wspaniałych” chętnych na rafting bo 06.00 rano, szybkie śniadanie gdyż  07.00 czeka na nas bus miejscowego organizatora raftingu  i start. Trasa dojazdu prowadziła w skos przez całe terytorium  Czarnogóry do granicy z Bośnią i Hercegowiną  /200 km /.

Być w Czarnogórze i nie spłynąć rzeką Tarą, to tak, jakby nie być tam wcale.  Decydując się na spływ rzeką Tarą miałem duży dylemat, co ze zdjęciami? Bardzo szybko okazało się, że wyboru w zasadzie nie ma. Będąc członkiem załogi pontonu jesteś współodpowiedzialny za bezpieczeństwo wszystkich pozostałych jej członków i tak jak wszyscy, musisz wiosłować. Jeśli uda się „strzelić” jakąś fotkę, nie zamoczyć przy tym sprzętu i nie „wysypać się” do wody – Twój zysk. Nie ma tu czasu na przemyślane ujęcia, rozłożenie statywu, zmianę filtru, czy obiektywu. Tu wszystko dzieje się bardzo szybko i w sposób niepowtarzalny: nie ma „replay”. Dlatego, lepiej od razu skupić się na uczestnictwie i wspólnym przeżyciu czegoś, czego i tak zdjęcia do końca nie oddadzą.

Rzeka Tara jest znana w świecie dzięki kanionowi, jaki tworzy w swoim dolnym biegu. Kanion zaczyna się w Parku Narodowym Durmitor, na północy kraju, a jego ściany wznoszą się na wysokość 1300 m. Co do głębokości jest to trzeci kanion na świecie! To prawdziwy cud przyrody: czysta lazurowa woda,  na przemian pojawiające się głębokie szczeliny i doliny, wspaniałe lasy sosnowo-brzozowe, liczne wodospady i ulubione przez amatorów raftingu spienione  kaskady i progi.

Rzeka Tara jest dostępna  dla  raftingu na długości prawie stu kilometrów. Kanion Tary możemy podzielić na dwie części, górną i dolną . W dolnej części kanionu punktem wyjścia dla spływu jest Brštanovica  bo od niej zaczyna się najbardziej atrakcyjna część po której właśnie płynęliśmy. Ta część ma 18 km długości, i kończy się w Šćepan Polju. W tej części rzeki Tara ma  największą liczbę  bystrz i wirów, dlatego ten odcinek słusznie daje najwięcej  przeżyć i adrenaliny. 

 Organizowane są spływy jedno- dwu- i trzydniowe. Nasz spływ jednodniowy w zupełności wystarczy, by zrozumieć obraz Przełomu Tary. Obejmuje on najpiękniejszy, około 18 kilometrowy jego odcinek, w tym niemal wszystkie najpiękniejsze uskoki i bystrza. Spływ trwa,  trzy godziny  Kategoria wiekowa „od lat 7 do 77 albo i 107”. Pewna sprawność ruchowa jest wymagana, jednak bez przesady – każdy da radę, . Ograniczenie dotyczy jedynie małych dzieci, poniżej 7-go roku życia. Załogę stanowią uczestnicy spływu, a każdym pontonem „dowodzi” doświadczony flisak -instruktor, który jest sternikiem. W cenę spływu wchodzi z reguły dowóz do miejsca startu (w naszym przypadku 400 km w obie strony), porządne śniadanie  i na prawdę, bardzo solidny obiad (w postaci nie hodowlanego grillowanego pstrąga z dodatkami) na zakończenie. Degustacja rakiji, to rzecz oczywista.

Czy umiejętność jazdy na koniu przydała się w skutecznym raftingu ,…………… na pewno tak. Czasem pokonywanie spienionych progów Tary przypominało jazdę na koniu w   galopie a utrzymanie się na pontonie przypominało ekwilibrystykę galopującego  jeźdźca w siodle. W trakcie raftingu trzech jeźdżców „spadło z konia” moknąc w lodowatej wodzie ale bez żadnych urazów.

 

10. Rifting

Rafting

 

Powortowi z raftingu towarzyszyło podziwianie wspaniałych widoków uwięzionych w głębokim kanionie  rzeki i jeziora PIVA oraz zatoki kotorskiej. Po powrocie spanie na jachcie  bo nastepnego dnia kolejne atrakcje .

 

Środa 22.09.2016. Całodzienne zwiedzanie Parku Narodowego Durmitor

 

Rano ponownie pobudka o 6.00 bo o 7.30 podstawiony jest bus . Z czasem okazało się pewne nieporozumienie bo planowaliśmy zwiedzanie Parku narodowego Lovcen  (nieopodal Kotoru) z wspaniałym widokiem na całą zatokę kotorska z góry wysokości 1700 m  a wylądowaliśmy w Parku Narodowym Durmitor  200 km dalej. Dzisiaj rozumiem ideę jaka chciał zrealizować nasz organizator. Polegało to na tym że dokończyliśmy  zwiedzać  ten sam region w którym odbywał się rafting ale z innej perspektywy – z góry kanionu . Może miał rację, gdyż warto było dokończyć poznanie tego malowniczego regionu z innej perspektywy.

   Gdy wyjechaliśmy w stronę Durmitoru byliśmy nieco sceptycznie nastawieni co do potencjalnego piękna parku zaś po wizycie zrozumiałem że warto było zobaczyć ten cud natury wciągnięty na listę światowego dziedzictwa kultury  i przyrody UNESCO.

05. Kiszka z prawej strony to górzysty szlak kanion rzeki Tary

Ta kiszka z prawej strony zakreśla górzysty szlak  kanionu  rzeki Tary, z lewej strony część Parku która zwiedzaliśmy na drugi dzień

 Park Narodowy Durmitor  znajduje się na północy Czarnogóry, ukryty jest wysoko w czarnogórskich górach i nie jest łatwo tam dojechać. Warto jednak zdobyć się na taki trud – Park Durmitior wynagrodzi  nam go pięknem i majestatem tutejszych zupełnie dzikich wysokich gór, wykutych w skałach tuneli i wijących się serpentyn oraz rozmaitych zjawisk krasowych. Nazwa Durmitor pochodzi z języka celtyckiego (lud ten rozprzestrzenił się nie tylko w północnej Europie, ale zamieszkiwał też południe kontynentu) i w wolnym tłumaczeniu oznacza tyle co „woda płynąca z gór” czy może „góry ociekające wodą”.

 

06 Czarnogorskie tunele drążone w luitej skale

Tunele wykutw w skałach

07 Wijac się serpentyny w dole jezioro Piva

Wijące się serpentyny i tunele wykute w skałach w dole jezioro PIVA

 

 Powrót z Durmitoru zakończył się późnym wieczorem, około dwudziestej. Bardzo spieszyliśmy się do Tivatu  aby zdążyć dokonać odprawy granicznej po czarnogórskiej stronie tego samego wieczoru gdyż  rano planowaliśmy wczesną żeglugę  do Dubrownika.

 

Czwartek 23.09.2016. Powrót do Dubrownika 

 

Rano pobudka z racji planowanego powrotu w kierunku Dubrownika .Niestety  załoga jachtu ERO wracała samotnie gdyż  załoga  jachtu Alcestis musiała pokonać pewne komplikacje formalne wymagające wizyty w polskiej ambasadzie w Podgoricy.

Żegluga w kierunku Dubrownika przebiegła bez większych problemów. Wiało dość mocno ale załoga dobrze adoptowała się do warunków pogodowych rwąc się na przemian do sterowania. Po  drodze pokonaliśmy znane, małe problemy z odprawą w Civacie po stronie chorwackiej  i Marinę ACI w Dubrowniku osiągnęliśmy około 17-tej. Kolacja, toaleta i wieczorne bajanie, bo jutro ponownie trudny dzień ……….. zwiedzanie Dubrownika.

 

Piątek 24.09.2016. Dzień ostatni . Całodzienne zwiedzanie Dubrownika

 

Dubrownik nie jest dużym ale rozległym miastem zamieszkałym przez 42 tys stałych mieszkańców i drugie tyle turystów. Miasto pełne zabytków z których najatrakcyjniejszym jest Stari Grad  otoczony murami. Stare miasto  bombardowane w trakcie kampanii włoskiej podczas II wojny światowej oraz podczas wojny domowej 1991-1995 zostało całkowicie odbudowane i widać tylko niewielkie ślady blizn po bombardowaniach  które są pieczołowicie likwidowane. Zwiedzanie warto zacząć od wjechania kolejką linową na górę Srd z której roztacza się wspaniały rozległy widok na Stari Grad  oraz na całą zatokę z Wyspami Elafickimi na północy. Na górze znajduje się też muzeum wojny domowej 1991-1995. Zwiedzenie muzeum  uzmysłowiło mi jak szczęśliwie, bo bezkrwawo zakończył się dla Polski i jej sąsiadów rozpad imperium radzieckiego. Ciśnie się na usta – Dzięki Ci LECHU !!!!!!

Rozpad Jugosławii pochłonął miliony ofiar które zginęły w niespotykanych rzeziach  na tle etnicznyn i religijnym  walcząc o własną  niepodległość.

 

12. Stare miasto w Dubrowniku widziane z góry SRD

Dubrownik – Stare Miasto widziane z góry SRD

 

Zwiedzanie Starego Miasta  i  parokilometrowa wędrówka wokół okalających je murów pochłonęła resztę dnia. Wrażenia trudne do opisania bez zdjęć, co planowane jest do pełnego zilustrowania  na którymś ze Starokońskich spędów .

Po powrocie do Mariny stwierdziliśmy ku naszej radości szczęśliwy powrót z Czarnogóry  załogi jachtu Alcestis .

Poźnym  popołudniem przystąpiliśmy do zdawania jachtów i pakowania się . Wieczorem pożegnalny wieczór kapitański z  winem i śpiewami oraz obfitą kolacją, dziełem Sławka.

 

Sobota /Niedziela. Powrót

 

Wczesnym rankiem  start do powrotu do Polski z przerwą na nocleg w znanym  hoteliku w Mariborze .  W niedzielę wszyscy uczestnicy pełni wrażeń (łącznie z parą hiszpańską)  szczęśliwi i cali  dotarli do domu .

Wstępnie ustaliliśmy że w przyszłym roku wynajmujemy katamarana.

Achoj do przyszłego roku!

 

 
Autor tekstu i ilustracji: Zbigniew Bogenryter.   
Wstawił na stronę: Olo    
                   

Zapraszam do galerii prezentującej  wybraną część fotografii, ilustrujących  rejs.

Majówka Country

 

000a country

XXV Spęd Starych Koni czyli Majówka Country Bukowiec 29.04-1.05.2016

000b country

opracowała Ewa Formicka

 

Inicjatorką spędu Starych Koni w maju  br. była Krzyśkowa Grażynka.  Grażynka jest dyrektorem Fundacji Doliny Pałaców i Ogrodów Kotliny Jeleniogórskiej, której celem jest promocja tego regionu, ze szczególnym uwzględnieniem zespołów pałacowo – parkowych w okolicznych miejscowościach. Promocja realizowana jest poprzez wydawnictwa i wydarzenia, a wydarzenia to głównie koncerty muzyki wszelkich gatunków. Fundacja posiada w Bukowcu koło Jeleniej Góry własny majątek w postaci folwarku i przylegającego doń 120 hektarowego parku.  W obrębie budynków folwarcznych oprócz pokojów gościnnych znajduje się wyremontowana „Artystyczna Stodoła”, która służy jako sala koncertowa ze wspaniałą akustyką. W ubiegłym roku w długi weekend majowy rozbrzmiewał tu jazz najwyższej klasy, a tego roku Grażynka zorganizowała piknik – country. Rok wcześniej wynalazła w czeskim miasteczku Lednice zespół muzyki country i zaprosiła go na majówkę do Bukowca. A jak country to oczywiście Stare Konie. Temat został nam przedstawiony  już w Komorzu i oczywiście chętnie go „łyknęliśmy”.

001 Folwark w Bukowcu

002 Park w BukowcuTym sposobem w piątek 29 kwietnia  do Bukowca zjechały Stare Konie w ilości ok. 20 osób. Pokoje gościnne na folwarku dopiero co zostały oddane do użytku, więc pachniały świeżością. Program pobytu był bogaty i atrakcyjny, a pogodę mieliśmy jak na zamówienie. Maj jest najpiękniejszym miesiącem w roku, a w słońcu zyskuje podwójnie. Spędziliśmy więc wspaniałą majówkę, pełną przyjemnych niespodzianek.

W piątek o godz. 18.00 zorganizowano nam ognisko z pieczeniem kiełbasy w bajecznej scenerii. Miejscem biwaku był cypelek nad jeziorem, jako że w skład folwarcznego parku wchodzi kilka stawów, będących w zasadzie uroczymi jeziorkami. Cały park bielił się od zawilców, natomiast na horyzoncie nad wodą bielił się śniegiem łańcuch Karkonoszy z wyraźnie wystającą Śnieżką. Zachwytom nie było końca, aż kiełbasa zyskiwała na smaku. Lało się piwo i inne trunki. Siedzieliśmy do zmroku, gdyż nie chciało się wracać. W końcu wygonił nas chłód.

003 Piątkowe ognisko

Na sobotę zaplanowana była wycieczka w góry pod wodzą Formisi. Wcześniejszym jednak planem była jazda konna, gdyż w Bukowcu jest klub jeździecki i istniała możliwość pojeżdżenia. Niestety ze zgrozą trzeba powiedzieć, że na konie nikt się nie pisał. Aby wypełnić tą lukę Formista, nie dając za wygraną, wymyśliła Konie Apokalipsy. Bukowiec leży u podnóża Rudaw Janowickich, a na najwyższym szczycie Rudaw Skalniku, oprócz innych kompleksów skalnych, znajduje się grupa skał zwana Konie Apokalipsy. Nie wiadomo kto i kiedy nazwał te skały w ten sposób, ale pasowały do naszego programu. Tam poszliśmy. Już przy piątkowym ognisku zostało zapowiedziane że idziemy w góry poobcować z końmi, należy tylko zamiast butów jeździeckich założyć buty górskie. 

SONY DSC

006 Skałki na szczycie Skalnika

Na wyprawę górską z różnych powodów poszło tylko 8 osób, pozostali albo myszkowali po parku, albo korzystali z walorów kiermaszu, który licznymi straganami rozmościł się na podwórku.

Górzyści podjechali samochodami na Przełęcz pod Średnicą, skąd nieco mozolną, chwilami stromą ścieżką poczłapali na szczyt. Las był świeży, pachnący i rozśpiewany, co osładzało trudy człapania. Ten i ów postękał czasem, ale zdobyty cel wart był wszelkich cierpień. Grupa skalna Konie Apokalipsy wszystkich zachwyciła. Wdrapywaliśmy się na skałki, jednocześnie ustalając szczegóły anatomii koni, gdyż jedni widzieli w skałach konie, inni nie. Posiedzieliśmy chwilę dla złapania oddechu i poszliśmy dalej, zdobywać kolejny cel. A celem tym była ogromna skała Mała Ostra, na którą wchodzi się po drabince, a z góry jest przepiękna panorama na całe Karkonosze, Rudawy i Kotlinę Jeleniogórską. Zachwyty jeszcze się wzmogły i siedzieliśmy na skale spory czas.

007 Koń Apokalipsy008 Na szczycie szczytu - Mała Ostra

  Po powrocie do Bukowca rzuciliśmy się na kiermaszowe stragany, gdyż głód zagrał w kiszkach, a na straganach było pełno pyszności. Domowe pierogi, wędliny, sery, smaluszki, sałatki, własnego wypieku chleby i ciasta pachniały i nęciły,  wszystkiego chciało się spróbować. Jednak za długo  biesiadować się nie dało, gdyż o godz. 17.00 zaplanowany był główny punkt programu majowego spędu, czyli koncert zespołu country „Amulet”. Udaliśmy się na pokoje odpocząć nieco i o wyznaczonej godzinie zjawiliśmy się w Artystycznej Stodole.
 009 Zespół country z Czech Amulet010 Tancerze dali czadu

Grażynka zaprosiła na piknik nie tylko zespół „Amulet”, ale również grupę taneczną „Lednický Ranč”, tańczącą tańce kowbojskie. Koncert był super widowiskiem i jak się to mówi „gwoździem programu”. Muzycy świetnie grali i zaprezentowali bogaty repertuar. Solistka śpiewała mocnym głosem, grając też na gitarze i harmonijce ustnej. Grupa taneczna ubarwiła widowisko, demonstrując dużo układów choreograficznych. Nie byli to profesjonalni tancerze, lecz ludzie różnych zawodów,  którzy dla własnej przyjemności zaczęli w wolnych chwilach tańczyć country (skądś to znamy) i z czasem wyjeżdżać na występy. Tańcząc od wielu lat doszli do dużej perfekcji. Tańczyli z wielką dynamiką,  eksplodując śmiechem i żywiołową radością. Pozytywna energia rozlewała się po sali. Po wytańczeniu wszystkiego co mieli w planie zachęcili publiczność do wspólnej zabawy, więc ten i ów się „załapał”. Niestety pod koniec drugiej godziny koncertu chłód sali mocno dokuczył i publika zaczęła się wykruszać.

011 Lednicky Ranc012 Dziewczyny jak maliny013 Do pląsów załapała się publika

Na godz. 20.00 zaplanowany był bal – i to nie na folwarku, lecz w samym pałacu. Mieliśmy początkowo mieszane uczucia, gdyż tym razem była nas, jak na pałacowe gabaryty dość skromna grupa. Jednak życie znowu nas zaskoczyło – Grażyna zaprosiła na bal  całe czeskie towarzystwo, więc zapowiadało się dobrze.  Wszyscy się wygalantowali i ruszyliśmy na salony. Na początku skonsumowaliśmy dobrą kolację, przygotowaną przez miejscowe gospodynie domowe. Stoły  pełne były mięs na zimno, sałatek, śledzi i ciast, a na przystawkę bardzo dobrej zupy gulaszowej. Zespół „Amulet” odpalił gitary i  zaczęła się zabawa. Tancerze mieli  swoją instruktorkę, która poprzez wynajdywanie tańców kowbojskich w Internecie uczyła ich tej sztuki. Teraz pani instruktor zapowiedziała naukę tańca dla wszystkich i po chwili, mieszając swoich z naszymi, zainicjowała wspólną zabawę. Do akcji ruszyło tyle par tak, że sala okazała się za ciasna. Ale daliśmy radę i zabawa był przednia.

014 Kolacja w pałacu015 Integracja016 Tańce w wymieszanym towarzystwie017 Było wesoło018 Tańcujemy...019 Wesołość trwa020 Zdrowie konia

   Zdrowiem konia o północy zakończyliśmy miły wieczór, gdyż nasi goście rano ruszali w daleką drogę powrotną i musieli odpocząć. Mieszkają aż pod granicą węgierską.

Intensywna sobota nie zakłóciła planów niedzielnych. Planem tym była kolejna wycieczka w góry, jednak przewodniczka stwierdziła że wypada dokładnie spenetrować  teren folwarczno-parkowy, a jest tego nie mało. Obchodząc park z przyległościami, czytając tablice edukacyjne, oglądając i fotografując detale zabytków i przyrody zeszło ze 3 godziny. Poszliśmy zgodnie z mapą, najpierw po zewnętrznym obwodzie największego stawu, potem przez ruiny opactwa, wzgórze Mrowiec, miedzy kolejnymi, odległymi stawami, aż na wieżę widokową. Wieża stoi na wzgórzu zamkowym, na które trzeba się wdrapać, by następnie wdrapać się na samą wieżę. Z wieży jest piękna panorama, aczkolwiek ustępuje tej z sobotniej wycieczki. Dalej podreptaliśmy uroczymi parkowymi alejkami by przez dom ogrodnika i herbaciarnię wrócić do punktu wyjścia. Po drodze podziwialiśmy stare dęby, aleję wierzbową, topole sadzone w wiązce, kępy lip, wysepki na stawach pełne ptactwa i urokliwe strumyki. Pałac i park w czasach świetności był własnością hrabiostwa von Reden, a sam park należał do najpiękniejszych w Europie i bywały tu koronowane głowy. Fundacja Grażynki stara się przywrócić go do stanu świetności i idzie im bardzo dobrze.

021  Niedzielny spacer - ruiny opactwa023 Relaks nad jednym ze stawów    Bukowiec wraz z otaczającą przyrodą i wydarzeniami muzycznymi jakie Grażyna tu organizuje jest doskonałym miejscem na relaksowe „wypady za miasto”.  Wszyscy byliśmy bardzo zadowoleni z majówki i kto wie – może na stałe wpiszemy to miejsce w kalendarz staokońskich imprez?

 

025 panorama Karkonoszy widziana z Bukowca

 

Tekst: Formisia
Zdjęcia: Formisia, Zbyszek, Hanka Olowa